"Po śniadaniu", Eustachy Rylski
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuZbiór krótkich esejów, poświęconych ulubionym i ważnym dla autora pisarzom. Jest o Hemingwayu, Iwaszkiewiczu, Trumanie Capote i innych. Teksty łączy intymność przeżycia i ogromna wrażliwość odbiorcy, niespotykana w naszych szybkich czasach. Ta niewielka książeczka, przepięknie napisana, daje szansę na niezwykłą przygodę intelektualną, prawdziwą wędrówkę przez ludzi, wydarzenia i pamięć. Wstyd się nie wybrać, zwłaszcza, że przewodnikiem jest jeden z najwybitniejszych pisarzy współczesnych.
Recenzent w Polsce przypomina najczęściej Basila Fawlty z Hotelu Zacisze - nieustannie klęczy przed autorem, a jeśli się podnosi, to tylko po to by sprzedać kopniaka. Cecha pokory pozwalająca na przykład przyznać się do braku kompetencji nie zdołała się wykształcić lub istnieje w formie skarłowaciałej, niby kość ogonowa. A ja mam zwykłe, głębokie poczucie, że tomu esejów Eustachego Rylskiego nie mam prawa oceniać, nie uprawnia mnie do tego ani wiek, ani poziom oczytania czy wrażliwość, wolno mi się zachwycić Rylskim lub na Rylskiego się zezłościć, ale Po śniadaniu zwyczajnie wymyka mi się z rąk.
To zbiór krótkich esejów, poświęconych ulubionym, a przynajmniej ważnym dla autora pisarzom. Jest o Hemingwayu, Iwaszkiewiczu, Trumanie Capote i innych. Teksty te łączy w pierwszym rzędzie intymność przeżycia, ogromna wrażliwość odbiorcy, niespotykana w naszych szybkich czasach – ale przecież Rylski żyje w świecie dworków, pojedynków, honorowych mężczyzn i dam z prawdziwego zdarzenia, nie skąpiących swoich wdzięków. Jest w jego pięknych zdaniach jakaś wielka tęsknota, niemożliwa do spełnienia.
Czytanie okazuje się przygodą, równie mocną, jak corrida Hemingwaya albo wszystkie kobiety Marka Hłaski – książki się kocha, przeżywa, książka posiada zdolność przemiany człowieka i gdzieś, spomiędzy wierszy, przebija żal autora, że teraz czyta się w tramwaju, byle co i bardzo szybko. Tymczasem książka powinna nas przeżreć do kości, a nawet z nami się stopić. Jest w tej myśli coś cudownie archaicznego, wzruszającego, wrażliwość niemożliwa w rzeczywistości teledysków i gier video.
Capote i inni sprzęgają się z biografią Rylskiego, a on sam czyta przez nich siebie i własne wspomnienia, więcej nawet – rozpoznaje się dzięki książkom. Postacie ożywione na kolejnych stronach schodzą z nich, mieszając się z prawdziwymi ludźmi, których Rylski kiedyś spotkał, szanował, nawet kochał, rodzi się z tego mapa umysłu, gdzie fikcja i prawda posiadają równy status – oferują emocje o zbliżonym natężeniu.
Osobiste doświadczenie Rylskiego spycha na plan dalszy refleksję krytycznoliteracką. Taki Hemingway, twierdzi, jest w gruncie rzeczy autorem młodzieżowym, którym zachwycamy się mając lat dwadzieścia, śniąc o whisky, kobietach i strzelbach, a jeśli ktoś żył takim życiem, już Hemingwaya czytać nie musi. Innymi słowy, z niektórych autorów się wyrasta, do innych – w tym wypadku, do Trumana Capote – wraca się jak do dawnego pokoju zabaw. Bezcennym wydaje się przypomnienie Iwaszkiewicza, którego Rylski uważa za największego pisarza pod słońcem, co może jest przesadzone, lecz spełnia właściwą rolę. Iwaszkiewicz bowiem okazał się nieodporny na przemijanie i powoli osuwa się w niepamięć czytelniczą, co nie powinno stać się udziałem człowieka o tak niebywałym talencie. Rylski, przypominając autora Panien z Wilka wykonuje mimochodem kawał dobrej roboty, ratując go od zapomnienia.
Rylski przyznaje, że pisze rzadko i krótko, najczęściej przedpołudniami (pisarze w ogóle dzielą się na rannych oraz nocnych, o popołudniowych w życiu nie słyszałem), zapewne w ogromnym napięciu. Ta niewielka książeczka, przepięknie napisana, daje szansę na niezwykłą przygodę intelektualną, prawdziwą wędrówkę przez ludzi, wydarzenia i pamięć. Wstyd się nie wybrać, zwłaszcza, że przewodnikiem jest jeden z najwybitniejszych pisarzy współczesnych.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze