„Dyktator”, Larry Charles
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuSacha Baron Cohen zaserwował nam odgrzewany kotlet: ten sam, oparty na przekraczaniu granic humor, a więc mieszaninę ostrej satyry z typowymi zagrywkami fizjologiczno-toaletowymi. Cohen w nieskończoność powtarza od dawna znane patenty, cytuje Borata, Alego G, czyli przynudza. A jednak (o dziwo!) ogląda się to dobrze.
Sprawa od początku była dla mnie jasna. Sacha Baron Cohen zaserwuje nam odgrzewany kotlet: dostaniemy ten sam, oparty na (coraz bardziej mechanicznym) przekraczaniu granic humor, a więc mieszaninę ostrej satyry z typowymi zagrywkami fizjologiczno-toaletowymi (zabawa kałem, grzebanie w waginie rodzącej kobiety itd.). I tak się stało: Cohen w nieskończoność powtarza od dawna znane patenty, cytuje Borata, cytuje Alego G, czyli na logikę zwyczajnie przynudza. A jednak (o dziwo!) ogląda się to dobrze.
Dla porządku wypada przyznać: jest tu jedna nowość. Cohen nie próbuje po raz kolejny przekonać nas, że oglądamy reportaż czy dokument. Dyktator to klasyczna fabuła, w dodatku wysokobudżetowa i wsparta udziałem znakomitych aktorów (jak zwykle cudowny Ben Kingsley, niewiele gorszy John C. Reilly, dodatkowo w maleńkim epizodzie Megan Fox). O dziwo całości wychodzi to na dobre. W miejsce (umówmy się: od początku nie dość przenikliwej) krytyki amerykańskiego społeczeństwa dostajemy pospolitą zgrywę, chwilami prostackie, ale barwne i dynamiczne kino rozrywkowe. Jeżeli komuś udało uchronić się przed towarzyszącą (i dodajmy: natarczywą) kampanią reklamową Dyktatora, pokrótce wyjaśniam: Cohen wciela się w rolę (wyraźnie wzorowanego na Saddamie Husseinie) generała Aladeena: krwiożerczego dyktatora, tyrana, któremu za ulubioną rozrywkę służy dekapitacja (a więc skracanie poddanych o głowę), a za marzenie: perspektywa wyprodukowania broni jądrowej. I na tym koniec nowości, bo głównym tematem będzie tu nie piekło saudyjskiego terroru, a… kto zgadnie? Oczywiście i jak zwykle: podróż ekscentrycznego dzikusa do Ameryki. Tym razem na walne posiedzenie ONZ, gdzie zagrożony NATO-wskimi bombardowaniami Aladeen ma obiecać zwrot w stronę demokracji.
Szczerze mówiąc wciąż nie potrafię zrozumieć, dlaczego Dyktator owszem, nie zachwycił, nie zdziwił, nie zaskoczył, ale koniec końców, no cóż, nie poradzę: podobał mi się. Bo najłatwiej byłoby krytykować. Już zawarte w tytule (i temacie) nawiązanie do Chaplinowskiego arcydzieła z 1940 skwitować można jedynie zwyczajowym: „chciałoby się”. W porównaniu z Chaplinem Cohen jest, był i będzie żałosny. Pomijając (niemożliwy do zestawienia) poziom humoru autor klasycznego Dyktatora wieścił przyszłość, zapowiadał obłęd hitlerowskiego działania jeszcze na stosunkowo niewinnym jego etapie. Cohenowi nie udało się nawet ukończyć filmu za życia Saddama. Podobnym strzałem w stopę są tu (serwowane dość obficie) nawiązania do kultowego Monty Pythona. Obejrzyjcie choćby jedną z pierwszych scen, a więc prywatną olimpiadę Aladeena: toż to wręcz przedruk jednego z legendarnych skeczy Latającego Cyrku! Tyle, że przedruk po stokroć mniej błyskotliwy. Cohen w ogóle, o ile pragnie zachować miano „nieustannie łamiącego tabu”, powinien unikać jakichkolwiek skojarzeń z Pythonami (ekipa Cleesa żywiła się rozsadzaniem ram politycznej poprawności na kilkadziesiąt lat przez Cohenem i z dużo większą inteligencją). A Cohen nie tylko owych skojarzeń nie unika, on je podsyca cytując klasyczne pomysły swoich mistrzów. Zupełnie niepotrzebnie. W dodatku zdecydowanie zbyt wiele tu humoru kloacznego, powtórzeń, autocytatów i paradoksalnie: czysto komercyjnych zagrywek.
A jednak! Niecałe 90 minut projekcji mija nadspodziewanie szybko, całość okazuje się oczywiście po cohenowsku toporna i banalna, ale jednak zabawna. Na plus działa wspomniana umowność. Cohen jako dostawca prostej rozrywki sprawdza się o niebo lepiej niż jako srogi krytyk współczesności (na to ostatnie inteligencji zabrakło mu już na poziomie Borata). W efekcie dostajemy komedię w stylu „the best of Borat & Ali G”. Fani z pewnością będą zachwyceni. Pozostali… no cóż, z krzeseł nie pospadają. Ale zanadto rozczarowani być też nie powinni. Ot wakacyjna rozrywka, bezczelna zgrywa, Python dla ubogich. Bez specjalnych oczekiwań, ale obejrzeć można.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze