Nowy, zrealizowany z nieporównywalnie większym rozmachem, film wsławionego Fucking Amal Lukasa Moodyssona.
Oglądałem Mamuta z poczuciem rosnącej ambiwalencji. Bo pewne rzeczy udały się Moodyssonowi wyśmienicie, ale na innych kompletnie się wyłożył. I tak, w trakcie projekcji, gdzieś z tyłu głowy zbierała mi się lista plusów i minusów. Na plus zaliczyć można (a nawet trzeba) szczególne wyczucie poezji kina, które zaowocowało kilkoma naprawdę wyjątkowymi, magicznymi scenami. Do tego dostajemy wyśmienite aktorstwo, świetne zdjęcia i kapitalnie dobraną muzykę. Całość jest wysoce estetyczna i naprawdę cieszy oko. Widzimy przepiękne krajobrazy Tajlandii, Filipin, chłodne ujęcia Manhattanu, wszystko raz po raz ukazane w konwencji (przyznaję, wysmakowanego) wideoklipu. Ale są też minusy. Moodysson zbyt często ułatwia sobie narrację, sięga po wytarte klisze, wmusza pocztówkowe wzruszenie. Całość jest zanadto dopowiedziana (a poprzez to oczywista) i nie zostawia przestrzeni dla dialogu z widzem. W dodatku brakuje tu dyscypliny narracyjnej, Mamut jest zwyczajnie za długi, przez co z czasem robi coraz to i mniejsze wrażenie.
No dobrze, sprawność narracyjna to jedno, ale autor Fucking Amal wyraźnie miał tu szersze ambicje. Moddysson kreśli w Mamucie szeroki (psychologiczny, socjologiczny, międzykulturowy) obraz współczesnego świata. Jak mu się to udaje, to już kwestia indywidualnego odbioru. Mi zabrakło czegoś nowego, świeżego, chociaż odrobinę odkrywczego. Podobny problem miałem z goszczącym niedawno na naszych ekranach Mr. Nobody. Bo w obu tych filmach serwuje się widzowi całą masę (niezaprzeczalnych) mądrości. Tyle, że są to mądrości zasłyszane, a nawet zapożyczone (kłania się tu m.in. kino Alejandro Gonzaleza Inarritu).
Oczywiście, reżyser sięgający po tak duży jak w przypadku Mamuta budżet musi być gotowy na pewne kompromisy. Producenci bardzo często żądają właśnie uproszczeń, większej czytelności. Tyle, że mam wątpliwości, czy w tym wypadku ów kompromis jest decyzją słuszną (także w sensie marketingowym). Bo dla wyrobionego kinomaniaka refleksja zawarta w Mamucie może być nie dość wnikliwa. Dla niedzielnego widza przeciwnie, może być wnikliwa zanadto. Kłania się tu stara prawda, że coś co ma zadowolić wszystkich, zwykle nikogo nie zadowala w pełni. Co nie oznacza, że Mamut jest filmem złym. Przeciwnie. Zaciekawia, do pewnego momentu wciąga i, jak już wspomniałem, jest prawdziwą ucztą dla oczu (i uszu). Tak, czy siak to kino z pewnymi ambicjami, a oczywistość zaserwowanych tutaj wniosków nie odbiera im słuszności. Nie jest to może (chociaż Moodysson najwyraźniej miał takie ambicje) arcydzieło, ale film ogląda się z autentyczną przyjemnością.