„Mamut”, Lukas Moodysson
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuWyśmienite aktorstwo, świetne zdjęcia i kapitalnie dobrana muzyka. Szczególne wyczucie poezji kina zaowocowało kilkoma naprawdę wyjątkowymi, magicznymi scenami. Przepiękne krajobrazy Tajlandii, Filipin, chłodne ujęcia Manhattanu, wszystko ukazane w konwencji wysmakowanego wideoklipu. Całość jest wysoce estetyczna i cieszy oko. Prawdziwą uczta dla oczu (i uszu).
Nowy, zrealizowany z nieporównywalnie większym rozmachem, film wsławionego Fucking Amal Lukasa Moodyssona.
Główni bohaterowie Mamuta to małżeństwo z Nowego Jorku, Leo (Bernal) i Ellen (Williams). Wciąż młodzi, piękni, zamożni, mieszkają na Manhattanie, wychowują tam ukochaną córkę. Na drodze do ich szczęścia stają kariery zawodowe. Kiedy wyczerpana pracą Ellen popada w depresję, brakuje jej wsparcia finalizującego właśnie duże kontrakty w Tajlandii Leo. Ale na tym nie koniec, bo Mamut ma konstrukcję przypominającą powieści szkatułkowe. Równie istotni są bohaterowie drugiego planu (choćby filipińska pomoc domowa Ellen), kolejne historie zazębiają się ze sobą, akcja rozgrywa się równocześnie na kilku kontynentach.
Oglądałem Mamuta z poczuciem rosnącej ambiwalencji. Bo pewne rzeczy udały się Moodyssonowi wyśmienicie, ale na innych kompletnie się wyłożył. I tak, w trakcie projekcji, gdzieś z tyłu głowy zbierała mi się lista plusów i minusów. Na plus zaliczyć można (a nawet trzeba) szczególne wyczucie poezji kina, które zaowocowało kilkoma naprawdę wyjątkowymi, magicznymi scenami. Do tego dostajemy wyśmienite aktorstwo, świetne zdjęcia i kapitalnie dobraną muzykę. Całość jest wysoce estetyczna i naprawdę cieszy oko. Widzimy przepiękne krajobrazy Tajlandii, Filipin, chłodne ujęcia Manhattanu, wszystko raz po raz ukazane w konwencji (przyznaję, wysmakowanego) wideoklipu. Ale są też minusy. Moodysson zbyt często ułatwia sobie narrację, sięga po wytarte klisze, wmusza pocztówkowe wzruszenie. Całość jest zanadto dopowiedziana (a poprzez to oczywista) i nie zostawia przestrzeni dla dialogu z widzem. W dodatku brakuje tu dyscypliny narracyjnej, Mamut jest zwyczajnie za długi, przez co z czasem robi coraz to i mniejsze wrażenie.
No dobrze, sprawność narracyjna to jedno, ale autor Fucking Amal wyraźnie miał tu szersze ambicje. Moddysson kreśli w Mamucie szeroki (psychologiczny, socjologiczny, międzykulturowy) obraz współczesnego świata. Jak mu się to udaje, to już kwestia indywidualnego odbioru. Mi zabrakło czegoś nowego, świeżego, chociaż odrobinę odkrywczego. Podobny problem miałem z goszczącym niedawno na naszych ekranach Mr. Nobody. Bo w obu tych filmach serwuje się widzowi całą masę (niezaprzeczalnych) mądrości. Tyle, że są to mądrości zasłyszane, a nawet zapożyczone (kłania się tu m.in. kino Alejandro Gonzaleza Inarritu).
Oczywiście, reżyser sięgający po tak duży jak w przypadku Mamuta budżet musi być gotowy na pewne kompromisy. Producenci bardzo często żądają właśnie uproszczeń, większej czytelności. Tyle, że mam wątpliwości, czy w tym wypadku ów kompromis jest decyzją słuszną (także w sensie marketingowym). Bo dla wyrobionego kinomaniaka refleksja zawarta w Mamucie może być nie dość wnikliwa. Dla niedzielnego widza przeciwnie, może być wnikliwa zanadto. Kłania się tu stara prawda, że coś co ma zadowolić wszystkich, zwykle nikogo nie zadowala w pełni. Co nie oznacza, że Mamut jest filmem złym. Przeciwnie. Zaciekawia, do pewnego momentu wciąga i, jak już wspomniałem, jest prawdziwą ucztą dla oczu (i uszu). Tak, czy siak to kino z pewnymi ambicjami, a oczywistość zaserwowanych tutaj wniosków nie odbiera im słuszności. Nie jest to może (chociaż Moodysson najwyraźniej miał takie ambicje) arcydzieło, ale film ogląda się z autentyczną przyjemnością.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze