„Kret”, Rafael Lewandowski
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuHistoria dwóch mężczyzn, analiza relacji ojciec-syn. Lewandowski demonstruje talent narracyjny. Kapitalnie rysuje realia: bez pośpiechu wprowadza nas w świat bohaterów. Śledzi ich reakcje, pokazuje sytuacje z codziennego życia. Nie ma tu rozhisteryzowanej, patologicznej Polski B, za to pojawia się świat, w który łatwo uwierzyć. Rewelacyjnie napisane dialogi, pełnokrwiste postacie, urzekające epizody, wyśmienite aktorstwo duetu Dziędziel-Szyc. Reżyser unika publicystycznego tonu, nie opowiada się po żadnej ze stron. Nie szuka winnych.
Kret opowiada historię dwóch mężczyzn. Zygmunt (nagrodzony za tę rolę na festiwalu w Gdyni Marian Dziędziel) jest bohaterem czasów Solidarności, jednym z przywódców głośnego strajku w kopalni „Bolesławiec” (wyraźna inspiracja historią „Wujka”). Jego syn, Paweł (Borys Szyc) marzył kiedyś o karierze sportowej. Dziś wspólnie prowadzą charakterystyczny dla tzw. Polski B biznes. Skupują używaną odzież z zagranicy, później dostarczają ją rozklekotanym busem do lumpeksów, prowincjonalnych butików itd. Czerpią z tego radość, powodzi im się coraz lepiej. Paweł odkłada na własne mieszkanie, Zygmunt wciąż nie może nacieszyć się bliskością wnuka. Śląską idyllę burzy artykuł z pierwszych stron gazet. Dziennikarze docierają do dokumentów świadczących o współpracy Zygmunta z SB. To on miał być figurantem odpowiedzialnym za prowokację, która doprowadziła do śmierci górników. Zaczyna się medialna nagonka, przerażony Zygmunt wyjeżdża do Francji, Paweł na własną rękę próbuje dociec prawdy.
Dawno nie widziałem polskiego filmu, który wzbudziłby we mnie tak bardzo ambiwalentne reakcje. Bo z jednej strony Lewandowski demonstruje niepospolity talent narracyjny. Kapitalnie rysuje realia: bez pośpiechu, w nieco dokumentalnym stylu wprowadza nas w świat bohaterów. Śledzi ich reakcje, pokazuje zwyczajne sytuacje z codziennego życia. Reżyser instynktownie unika wszystkiego, co kojarzymy ze zwyczajowym (i pogardliwym) określeniem „polskie kino”. Nie ma tu rozhisteryzowanej, patologicznej Polski B. W jej miejsce pojawia się świat, w który łatwo uwierzyć. Można go nawet polubić. Do tego dochodzą rewelacyjnie napisane dialogi, pełnokrwiste postacie, urzekające epizody, wyśmienite aktorstwo duetu Dziędziel-Szyc. Podejrzewam, że gdyby Lewandowski opowiedział nam inną historię, piałbym z zachwytu i wieścił narodziny nowego, dużego talentu. Ale niestety. Kret tyczy się lustracji. Ubeckich teczek, wciąż jeszcze manipulujących naszą rzeczywistością czerwonych macek itd. Kilkanaście (a nawet kilka) lat temu Kret byłby strzałem w dziesiątkę. Dziś jawi się filmem zwyczajnie spóźnionym.
A szkoda. Bo Lewandowskiego aż chce się bronić. Ze wszystkich filmów o lustracji Kret jest prawdopodobnie obrazem najlepszym. Reżyser unika publicystycznego tonu, nie opowiada się po żadnej ze stron. Nie szuka winnych. Dramat uwikłanych stanowi dla niego jedynie tło, coś co zapoczątkowuje rozdźwięk. Dalej mamy już (kapitalną!) analizę relacji ojca i syna. I chodzi tu o emocje, nie o np. politykę. W dodatku emocje świetnie rozegrane i wiarygodnie ukazane. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że Kreta oglądać będą widzowie od dwudziestu lat zasypywani dramatami skrzywdzonych przez tajne służby. Zbyt wiele (de facto identycznych) skandali, newsów, reportaży, fabuł i dokumentów musieliśmy przetrawić, by temat teczek mógł być wciąż czymś, co porusza. Nawet jeśli Lewandowskiemu (chciałoby się rzec: nareszcie) udało się wydobyć jego ludzki aspekt.
Stąd Kret był w pewnym sensie filmem skazanym na obojętność. Pozostaje mi czekać na kolejny obraz Lewandowskiego. Wierzę, że będzie wyśmienity.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze