„Wymyk”, Greg Zgliński
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuCo najmniej kilka filmów trafiło na ekrany pod hasłem sensacji tegorocznego festiwalu w Gdyni. Ale dopiero Wymyk Zglińskiego w pełni zasługuje na towarzyszące mu fanfary. Opowiada prostą historię o tym, jak jedno zdarzenie może zmienić całe życie. Reżyser zadbał o wszystkie szczegóły. Siła filmu leży w jego demonstracyjnej zwyczajności. Reżyser nie poucza. Pokazuje tragedię bez egzaltacji. Świetna rola Więckiewicza.
Co najmniej kilka filmów trafiło już na nasze ekrany pod hasłem sensacji tegorocznego festiwalu w Gdyni. Były wśród nich obrazy udane (choćby Ki) ale dopiero (nagrodzony m.in. za scenariusz) Wymyk Zglińskiego w pełni zasługuje na towarzyszące mu fanfary.
Zgliński opowiada prostą historię. W małej, podwarszawskiej miejscowości bracia Alfred (Więckiewicz) i Jerzy (Simlat) Firlejowie wspólnie prowadzą, przejętą od na wpół sparaliżowanego ojca (Dziędziel), firmę internetową. Na pozór dominuje ten pierwszy: pewny siebie, chętnie podejmujący ryzyko, uwielbia sportowe auta, kolekcjonuje broń. Ale szybko orientujemy się, że śmiałe decyzje biznesowe częściej podejmuje (wyraźnie bardziej ceniony przez ojca) Jerzy. Bracia rywalizują ze sobą, walczą o dominującą pozycję. Ale mieści się to w ramach drobnych (i w gruncie rzeczy zwyczajnych) rodzinnych tarć. Bo Alfred i Jerzy żyją normalnie. I szczęśliwie: pierwszy ma kochającą żonę (nagrodzona w Gdyni Muskała), drugi dwójkę wspaniałych dzieci. Firma przynosi zyski. Tę pozorną idyllę burzy głupi przypadek. Bracia udają się do Urzędu Skarbowego, po drodze psuje im się samochód, przesiadają się do podmiejskiej kolejki WKD. Wewnątrz grupa chuliganów agresywnie zaczepia samotną dziewczynę. Alfred sugeruje, żeby się nie mieszać, Jerzy staje w jej obronie. Chwilę później zostaje skatowany i wyrzucony z pędzącego pociągu. Oszołomiony strachem Alfred nie reaguje. Od tej pory jego życie stacza się po równi pochyłej: wpierw dręczą go wyrzuty sumienia, później potępienie małomiasteczkowej społeczności. Wszyscy (w tym najbliższa rodzina) patrzą na niego przez pryzmat jednego faktu: nie udzielił pomocy bratu.
Zgliński najwyraźniej nie chciał słuchać, że jego film „jest dobry, jak na polskie kino”. „Że gdyby nie drobne błędy, byłby to obraz wspaniały, ale i tak…”. Nie ma tu taryfy ulgowej: reżyser zbudował rzeczywistość Wymyku z rzadko spotykaną w naszej kinematografii konsekwencją. Zadbał o wszystkie szczegóły. Już otwierający film obraz małomiasteczkowej społeczności ujmuje niezwykłym realizmem. Wszystko tu gra, wszystko do siebie pasuje: widzimy świat, jaki obserwujemy na co dzień. Jeszcze mocniej widać to, kiedy Zgliński koncentruje się na relacjach wewnątrz rodziny Firlejów. Napięcia, złośliwości, szczere uczucia zmieszane z irytacją, budowanie hierarchii: tym scenom często towarzyszył śmiech zgromadzonych na sali widzów. Bo Zgliński ma niezwykły zmysł obserwacji, nie wymyśla świata, tylko zręcznie go podpatruje. Co daje wyśmienite rezultaty: kiedy dochodzi do tragedii, tyczy się ona żywych ludzi, nie papierowych postaci, jakie zwykle wypełniają polskie filmy.
Jak ocenić to, co dzieje się dalej? Po festiwalu krytycy chętnie pisali o Dostojewskim, o Kainie i Ablu, o antycznej tragedii. Co jest, moim zdaniem, pewnym nadużyciem. Bo siła filmu Zglińskiego leży w jego (demonstracyjnej wręcz) zwyczajności. Reżyser nie poucza. Pokazuje tragedię, ale bez (znowu: tak typowej dla naszego kina) egzaltacji. Bez moralnego niepokoju, płonących krzyży, odkupienia win, bez Boga, Szatana, honoru i ojczyzny. Wszystko koncentruje się na jednostce. Czuć rękę Kieślowskiego (u którego Zgliński studiował). Czuć tak charakterystyczne dla autora Dekalogu rozważania o roli przypadku. I w tym tkwi siła Wymyku: to opowieść o tym, jak jedno zdarzenie może zmienić całe życie. Chwila wahania, lęku, słabości, a dalej już nic nie jest takie samo. I dlatego losy Alfreda są tak sugestywne: łatwo się z nim utożsamić. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie (chyba najlepsza w jego dotychczasowym dorobku) rola Więckiewicza. Bo Alfred z początku irytuje: jest pozerem, tzw. bucem. Ale po feralnych zdarzeniach obserwujemy go z innej perspektywy. Zadając sobie pytanie: jak zachowalibyśmy się na jego miejscu? Więckiewicz wygrywa to wręcz fenomenalnie.
Do tego dochodzi precyzyjny scenariusz, świetnie napisane dialogi, doskonała gra pozostałych aktorów. Wychodząc z kina czułem jedynie żal, że tak duży talent (co akurat, w po wielokroć przywoływanym tu polskim kinie jest normą) koncentruje się jedynie na smutku, lęku, traumie. Wspominałem przełom 2007 roku, kiedy najzdolniejsi uderzyli w jaśniejsze, cieplejsze tony (dość wspomnieć Sztuczki czy Wszystko będzie dobrze). Równowagę przywrócił (rewelacyjny zresztą) Dom zły. To co w naszej kinematografii najlepsze, musi być depresyjne i basta. Ale czynić z tego zarzut byłoby najzwyklejszą głupotą. Artysta sam decyduje, o czym chce mówić. My możemy jedynie rozliczyć go z efektów. A w przypadku Zglińskiego efekt jest naprawdę znakomity. Nie widziałem jeszcze (nota bene: ponoć przerażająco smutnej) Róży Smarzowskiego. Ale na dziś dzień Wymyk jawi mi się najlepszym polskim filmem 2011 roku.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze