"Apartament", reż. Paul Mc Guigan
WOJCIECH ZEMBATY • dawno temu“Apartament” mówi o tym, że, jak mawiał św. Paweł, najpotężniejsza jest miłość. To film dobry, bo daleki od taniego sentymentalizmu i nie mniej taniego demonizmu – patrz współczesne filmy o femme fatale. Bohater, młody bankier Matthew, niedługo ma się żenić. Przypadkowe zdarzenie przypomina mu o dawnej, tragicznie zakończonej miłości do tancerki Lisy. Rozpoczyna poszukiwania byłej dziewczyny będące zarazem ucieczką od świetnie zapowiadającej się kariery.
Po odtwórcach głównych ról nie spodziewałem się niczego dobrego. Josh Hartnett to typ dzielnego amerykańskiego lowelasa, obsadzany w rolach amantów i plastikowych żołnierzyków, zaś Diane Kruger grała posągową Helenę w “Troi”. A tu pozytywne zaskoczenie.
Akcja filmu toczy się w sposób wybitnie nie linearny, to prawdziwa sieczka chronologiczna. Roztwór wspomnień i bieżących wydarzeń klaruje się stopniowo, pozwalając widzowi na przyjemność samodzielnego kombinowania. Ta awangardowa, coraz częstsza w lepszym kinie popularnym tendencja, wydaje się rokować duże nadzieje na przyszłość.
Scenariusz jest naprawdę mistrzowski, za co chwalić należy twórców pierwowzoru, francuskiego filmu “L’Appartement”. Nawet najbardziej niewiarygodne zwroty akcji zostają uzasadnione, kolejne elementy układanki świetnie do siebie pasują. Jak dla mnie, to w dbałości scenarzysty o wyjaśnianie można doszukać się pewnej przesady. Film staje się przez to trochę za długi. Dziwna, wręcz metafizyczna bajka o irracjonalnym uczuciu zakrawającym na obłęd, sprowadzona zostaje do poziomu thrillera. Oczywiście pojawia się niebezpieczna psychopatka, wyjątkowo wredny i bardzo wydajny szwarc charakter (Byrn). Na szczęście forma ratuje film przed popadnięciem w banał.
Smaczków warsztatowych jest mnóstwo. Kolorystyka i oświetlenie ujęć ewoluują w zależności od sytuacji. Pogodne wspomnienia są ciepłe i nasycone, jakby zatopione w bursztynie, zaś nieprzychylna teraźniejszość jest zimna i surowa. Muzyka zespołów Coldplay i Sterephonics dobrze buduje nastrój wielkomiejskiej melancholii. Są cytaty i nawiązania do Felliniego, jest świetna scena sztuki teatralnej, która przewrotnie koresponduje z prawdziwym życiem osoby występującej na scenie.
Harnett odnalazł się w roli zagubionego amanta, natomiast partnerująca mu Kruger odegrała z równym powodzeniem pokusę, tajemniczość i naturalność. Dla zrównoważenia ciężkiego nastroju niektórych scen wprowadzono znakomitą postać komediową, zagraną przez Matthew Lillarda. Wyluzowany sprzedawca butów, nieobciążony przesądami o monogamii i poważnych związkach, miota się po filmie niczym poczciwy chłopak z sąsiedztwa, zagubiony w świecie kobiecych intryg. Jego ponawiane uparcie próby bajerki, przygotowania porannego „śniadania w stylu taty”, czy rozpaczliwe przechwałki, mają w sobie coś rozbrajającego i anachronicznego jednocześnie. Bo dziś to dziewczyny grają ostro.
Gdyby jeszcze realizatorom nie zachciało się wszystkiego wyjaśniać… No, ale to pewnie był wymóg producenta.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze