„Legion”, Scott Stewart
DOROTA SMELA • dawno temuDebiutujący reżyser Scott Stewart marzył o skrzyżowaniu kameralnego Kingowskiego thrillera z rozmachem biblijnego widowiska. Nie udało się. Biblijna symbolika nieustannie przeplata się z krwawą jatką, cuda konkurują z pospolitym mordobiciem, a anielskie istoty nie potrafią obyć się bez broni automatycznej. Koślawe dialogi i harcerskie efekty specjalne.
W ciężkich czasach kryzysu gospodarczego na opowieściach niesamowitych można nieźle zarobić. Im mniej życiowa fabuła, tym wydajniej widz odpoczywa podczas seansu od ponurej codzienności. Stąd istny boom przeżywają horrory, którym z realizmem nie po drodze. Wilkołaki, wampiry czy zombi są przecież lepsze od nachalnych inkasentów, a filmowa zagłada daje wytchnienie od koszmaru windykacji.
Pod tym względem Legion idealnie wpisuje się w ramy trendu. Na pierwszy rzut oka widać, że debiutujący reżyser Scott Stewart marzył o skrzyżowaniu kameralnego Kingowskiego thrillera z rozmachem biblijnego widowiska. Nie udało się.
Zardzewiała stacja benzynowa w sercu amerykańskiej pustyni Mojave zostaje odcięta od świata, a zamknięci w środku miejscowi i podróżni zmuszeni są stawić czoła epidemii kanibalizmu.
Zaczyna się banalnie: któregoś popołudnia pewnej rodzinie psuje się samochód, w przydrożnej stacji na ich oczach telewizor i radio przestają nadawać codzienny program, a kiedy inny klient pragnie skorzystać z telefonu, odkrywa, że linia jest zerwana. Właściciel przybytku i jego syn oraz czarnoskóry kucharz i ciężarna kelnerka próbują lekceważyć sygnały nadchodzącej katastrofy. Przestają, kiedy w drzwiach staje starsza pani spragniona krwistego mięsa.
Teraz uwierzą we wszystko, nawet w to, że ich kolejny klient jest aniołem.
Aniołowie rodem ze szkolnego spektaklu — wysportowani młodzieńcy z wielkimi ptasimi skrzydłami — będą tu działać przeciw i dla ludzkości.
Ten opiekuńczy po obcięciu skrzydeł pojawi się na stacji paliw, by obwieścić, że Bóg zmęczył się swoim dziełem i chce położyć kres rodzajowi ludzkiemu. W swym niezmierzonym miłosierdziu podarował im jednak sojusznika w jego osobie, by wspólnie próbowali powstrzymać apokalipsę. Kogo przypomina ten Bóg? Moim zdaniem producenta wyjątkowo tandetnego reality show.
Cała reszta jest tu w równie lichym gatunku. Demiurg zsyła na ludzi roje much, pozwala kanibalom ukrzyżować człowieka i daje mu na pocieszenie ropne bąble albo podrzuca demoniczne dziecko, które będzie próbowało rozciąć brzuch ciężarnej.
Biblijna symbolika nieustannie przeplata się z krwawą jatką, cuda konkurują w Legionie z pospolitym mordobiciem, a anielskie istoty nie potrafią obyć się bez broni automatycznej.
Ta nieapetyczna osnowa fabularna przypomina kiełbasę z odpadów wyrzuconych do kosza przez lepszych scenarzystów. Nie ma w tej nieświeżej miazdze śladowych ilości inwencji twórczej ani krzty oryginalności.Nic dziwnego, że podły smak tej kiszki zupełnie nas nie zaskakuje. Śledząc ciągnący się jak flaki, przewidywalny tok wydarzeń, modlimy się tylko o rychły koniec i zamieramy w fotelu przy każdym ściemnieniu ekranu w nadziei na cudowne zesłanie napisów końcowych. Musimy się niestety męczyć dość długo, zmuszeni kontemplować marne aktorstwo (Bettany jest tu wręcz fatalny) w starciu z koślawymi dialogami i harcerskimi efektami specjalnymi, zanim wreszcie nadchodzi wybawienie. A gdyby tak Bóg zesłał apokalipsę na producentów kina klasy C?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze