„Guguły”, Wioletta Grzegorzewska
DOMINIK SOŁOWIEJ • dawno temuKiedy przeczytałem jednym tchem książkę Wioletty Grzegorzewskiej, powiedziałem sobie: gdybym był pisarzem, właśnie tak chciałbym pisać. Bo proza Grzegorzewskiej wymyka się jednoznacznym określeniom: jest przesycona poetyckimi obrazami, a jednocześnie bardzo precyzyjnie opisuje rzeczywistość. I ma w sobie wyjątkową lekkość prostego, naturalnego języka, którym posługujemy się na co dzień i który najlepiej rozumiemy. Co ważne, „Guguły” przenoszą nas w świat, który już nie istnieje – świat naszego dzieciństwa.
Kiedy przeczytałem jednym tchem książkę Wioletty Grzegorzewskiej, powiedziałem sobie: gdybym był pisarzem, właśnie tak chciałbym pisać. Bo proza Grzegorzewskiej wymyka się jednoznacznym określeniom: jest przesycona poetyckimi obrazami, a jednocześnie bardzo precyzyjnie opisuje rzeczywistość. I ma w sobie wyjątkową lekkość prostego, naturalnego języka, którym posługujemy się na co dzień i który najlepiej rozumiemy. Co ważne, „Guguły” przenoszą nas w świat, który już nie istnieje – świat naszego dzieciństwa. Właśnie wtedy, mając kilka lat, cały wolny czas spędzaliśmy poza domem, bawiąc się ze zwierzętami i jedząc świeżo wyciągnięty z pieca chleb z pomidorami. Tak się składa, że autor tej recenzji ma mniej więcej tyle lat, co autorka i – chociaż urodził się w mieście – większość dzieciństwa spędził na podlaskiej wsi. Nic więc dziwnego, że opowiadania Grzegorzewskiej tak bardzo przypadły mu do gustu. Bo „Guguły” to książka na wskroś prawdziwa i magiczna jednocześnie: opisuje realia życia na PRL-owskiej wsi i tworzy z niej bajeczną rzeczywistość, w której dzieciom tak cudownie było żyć.
Kim lub czym są tytułowe „guguły”? To niedojrzałe owoce, które główna bohaterka opowiadań, Wiolka, zjada ze swoimi rówieśnikami, biegając po polach wokół niewielkiej wsi Hektary, położonej na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Dziewczynka, jak to dziecko, nie może usiedzieć w jednym miejscu. A to podkrada kolegom pudełka po zapałkach, żeby wycinać z nich etykietki; a to łowi chrabąszcze, jeździ z babcią na targ, bawi się z kotem Czarnym i psem Miśkiem, podsłuchuje wieczorne rozmowy kolegów, którzy przyszli do jej ojca na partyjkę kart; zbiera jeżyny, czyli „dziady” i chodzi z matką do krawcowej, aby uszyć sobie pierwszą w życiu sukienkę z prawdziwego zdarzenia. Oprócz tego jest pilną uczennicą, która pięknie maluje, więc co rusz bierze udział (z przygodami) w plenerach malarskich i konkursach plastycznych. Malutka wioska i położone wokół mieściny to cały świat Wioli – miejsce, w którym dziewczynka czuje się szczęśliwa.
Ale „Guguły” to nie książka o idealnej rzeczywistości. Bo życie w PRL-u, jak pokazuje Grzegorzewska, do łatwych nie należało. Mężczyźni zaglądali do kieliszka, kobiety musiały rozsądnie gospodarować pieniędzmi, a funkcjonariusze bezpieki czujnie kontrolowali poprawność polityczną obywateli. Na szczęście Grzegorzewska patrzy na to oczami dziecka, które wszystko wokół siebie widzi w idealnych barwach. Bo najważniejsze jest to, że mama, tata, babcia i dziadek są w domu i że jutro będzie można pójść do szkoły i pobawić się z Miśkiem albo Czarnym:
Całe lato włóczyłam się za nim po polach, bo Czarny pokazywał mi inną geometrię świata, gdzie granice wytyczały nie miedze porośnięte ostem i lebiodą, kamienne drogi, płoty, ścieżki wykoszone lub wydeptane przez człowieka, ale światło, dźwięki i żywioły. Nauczyłam się chodzić za Czarnym po pustakach, stogach siana, wspinać się na papierówki i czereśnie, omijać ukryte w ostrężynach kamionki, gniazda szerszeni, grzęzawiska i wnyki w zbożu.
„Guguły” Wioletty Grzegorzewskiej to także opowieść o dojrzewaniu. Bo mała Wiolka pomalutku staje się kobietą. W jej życiu pojawiają się pierwsze miłości, pocałunki i pierwsze miłosne zawody. Wiolka wyprowadza się do miasta, przeżywa śmierć ojca, widzi, jak jej ukochane Hektary, za sprawą asfaltowych dróg i tabliczek z nazwami ulic, zmieniają się w obce jej miejsce. I nawet wtedy, gdy jej ukochany chłopak z dzieciństwa, Starszy Lajboś, proponuje jej ucieczkę do Warszawy, Wiola zostawia go na przystanku i boso biegnie na Hektary.
Sylwia Chutnik tak skomentowała „Guguły”:
Opowiadania o byciu małą snute na pięć minut przed snem. Klimat zazdrostki i blaszanego przystanku pekaes. Wszystko to pachnie jak skoszona trawa. A my chcemy tych opowiadań jeszcze i jeszcze, bo trochę je znamy ze swojego dzieciństwa, a trochę nam autorka upiększa nasze własne wspomnienia. I to jest cudne jak kapliczka z Maryjką na polu pełnym traktorów.
Jest w książce Grzegorzewskiej klimat, który znamy za sprawą powieści i opowiadań Bohumila Hrabala, piszącego o Nymburku – miasteczku, w którym się wychowywał, obserwując słynne przygody stryja Pepina. Jest tu ciepło, słońce, zwierzęta i mnóstwo uśmiechu. Może dlatego do książki Grzegorzewskiej, tak jak do powieści Hrabala, będę nieustannie wracał. I czekał na kolejną książkę tej utalentowanej autorki.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze