"Święty alchemik", Mark Frutkin
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuKsiążka jest mieszaniną cienizny i znakomitości, które tak silnie się zespoliły, że są najpewniej nierozerwalne. Frutkin doskonale uchwycił specyfikę czasów, w których dopiero następowało rozdzielenie magii i nauki, a Fabrizio sporządza swoje mikstury lecznicze, dostosowując się do faz księżyca. Umie odwzorować realia epoki w zakresie wyglądu ulic, domów czy ceremoniału, ale nie zagląda do głów swoich bohaterów.


Z książkami w rodzaju „Świętego alchemika” jest kłopot. Przypominają mi koncert w filharmonii, gdzie wszystko jest eleganckie, kompozycja, powszechnie znana, w nowej aranżacji zyskała nieco blasku i tylko skrzypek, ten w trzecim rzędzie, łajza jedna, spił się i fałszuje okropnie. Słuchacz – meloman, ale i amator – oczywiście nie zdaje sobie sprawy, że skrzypek jest urżnięty, bo obok gra dziesięciu innych, nie ma nawet pojęcia, gdzie konkretnie koncert się sypie, ale wie, że coś jest nie w porządku.
Tak samo ta powieść – oparta na niezłym pomyśle, splatająca różnie czasy i wątki, do tego konsekwentnie skomponowana na wzór tzw. złotego podziału (za Wikipedią: podział odcinka na dwie części, tak by stosunek długości dłuższej z nich do krótszej był taki sam jak całego odcinka do części dłuższej) i zapewne pełna alchemicznych odniesień. Mark Frutkin wie też, że żyjemy w postmodernizmie (ile jeszcze?), więc tu i ówdzie zabawia się klasyką literatury, wprowadzając nawiązania do mistrzów ze wskazaniem na Szekspira. To jeszcze w porządku, bo Frutkin nie zmienia jednak swojej opowieści w księgę cytatów.
Adwokat diabła to urzędnik kościelny, którego zadaniem jest wynaleźć wszystkie wątpliwości, słabości, złe uczynki i niedopowiedzenia związane z człowiekiem oczekującym na kanonizację. Taką rolę odgrywa Michele Archenti, który w połowie XVIII wieku przybywa do włoskiej Cremony, by zbadać sprawę miejscowego księdza Fabrizio Cambiatiego, który żył tam kilkadziesiąt lat wcześniej i właśnie ma zostać wyniesiony na ołtarze. Podobno czynił cuda, na pewno zaś był dobrym człowiekiem, oddanym Bogu i społeczności. Archenti, im dłużej bada sprawę, tym więcej ma wątpliwości. Fabrizio, który zasłynął jako lekarz, był umoczony w zakazanej przez Kościół alchemii i prawdopodobnie miał romans. Tymczasem serce Archentiego zaczyna ciążyć ku dziewczynie z arystokracji — Elettrze, którą już przyobiecano innemu. A nawet gdyby nie przyobiecano, to Michele Archenti jest księdzem. Do książki między rozdziałami dołączono opis przedstawienia na rynku w miasteczku, gdzie aktorzy nieświadomie reinterpretują perypetie głównych bohaterów.

No i właśnie – książka jest mieszaniną cienizny i znakomitości, które tak silnie się zespoliły, że są najpewniej nierozerwalne. Frutkin doskonale uchwycił specyfikę czasów, w których dopiero następowało rozdzielenie magii i nauki, a Fabrizio sporządza swoje mikstury lecznicze, dostosowując się do faz księżyca. Epizodyczna postać Rodolfa, człowieka, którego Fabrizio uleczył i który wierzy, że w związku z tym już nie umrze, jest bezwzględnie świetna. Niestety Frutkin popełnia najczęstszy błąd autorów powieści historycznych. Umie odwzorować realia epoki w zakresie wyglądu ulic, domów czy ceremoniału, ale nie zagląda do głów swoich bohaterów. Księża, książęta, ich kochanki oraz służba to nasi współcześni, z naszymi namiętnościami i wizją świata, tyle że przeniesieni 350 lat wcześniej, nieznanym mi sposobem. Tej pułapki uniknął Tim Willocks w wydanej u nas niedawno znakomitej „Religii”, to rozumiał Andrzej Sapkowski w trylogii husyckiej. Inne czasy to inni ludzie. Już lepiej pomylić stroje i zwyczaje.
Opowieści – skądinąd całkiem przyzwoitej – nie pomagają klisze, na których jest zbudowana. A klisz jest mnóstwo: od księdza, mimowolnego heretyka, który pozostaje dobrym chrześcijaninem, przez potraktowany pobieżnie motyw miłości niemożliwej, aż po leciwe, choć zawsze zabawne zestawienie mądrego i wyrozumiałego pana z głupim, cwanym i niezdarnym sługą. Taka to już książka, ten „Święty alchemik”. Dobra, ale nie do końca.
I jeszcze jedno – da się wyraźnie wyodrębnić stałą tendencję naginania w stronę „Kodu Leonarda da Vinci” książek, które nie mają nic wspólnego z powieścią Browna. Tym razem wydawca zrezygnował z oryginalnej okładki na rzecz portretu starodawnie wyglądającego dziewczęcia, na który naniesiono alchemiczne znaki. Również oryginalny tytuł: „Fabrizio’s Return” uległ odpowiedniemu podrasowaniu.

Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze