"Mińsk. Przewodnik po Mieście Słońca", Artur Klinau
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuCzemu ludzie na tej udręczonej ziemi tęsknią do czerwonego terroru i czule wspominają Stalina? Tęsknota za komuną okazuje się surogatem tęsknoty za własną młodością, która nieodwołalnie przeminęła i w tym sensie Mińsk pod Breżniewem rzeczywiście mógł być Miastem Słońca. Mniej to przewodnik a bardziej spacer, wędrujemy z autorem po mieście i słuchamy jego wspomnień. Na naszych oczach dokonuje się wielka mitologizacja komuny.
Jeśli przyjeżdżacie do Mińska pociągiem z Europy… tak zagaduje autor Przewodnika po Mieście Słońca. Podobne sformułowanie pada jeszcze kilkukrotnie, co oznacza, że Artur Klinau nie używa go przez przypadek, ani się nie pomylił. Skoro przyjeżdżam z Europy, to sam Mińsk w Europie się nie znajduje, przynajmniej w opinii jego mieszkańca. A jeśli nie w Europie, to gdzie? Przecież nie w Azji, pytanie zostało źle zadane. Jeśli odczytuję intencje autora we właściwy sposób, Mińsk przynależy do innego porządku niż geograficzny, nie jest takim samym miastem jak Warszawa albo Wilno, pochodzi bowiem ze świata, w którym istnieje też Utopia Morusa, albo Państwo Słońca Campanelli.
Mniej to przewodnik a bardziej spacer, wędrujemy sobie z autorem po mieście i słuchamy jego wspomnień. Te nie różnią się tak bardzo od naszych, polskich — ot, dominująca szarość, puste sklepy, no i trzeba było kombinować. Najbardziej ciekawie wypadają fragmenty, gdy rzeczona szarość ustępuje podskórnej kolorowości Miasta Słońca, a i sam Klinau, z reguły melancholijny, ożywia się opisując dzieci, toczące wojny o podwórka z których zbierały butelki (tak kształtowała się mafia), hippiski, chętnie udzielające swych wdzięków, starego oryginała, żyjącego z pisania habilitacji sobie głupszym, i tym podobnych. Komuna doświadczyła Mińsk mocniej niż Warszawę, jej cień jest dziś dłuższy niż u nas, a największą różnicą wydaje się być architektura: ogromne place, po których teraz nikt nie chodzi, bo nie ma po co, zwaliste budynki zwane przez autora pałacami, pomniki, które powinny dawno zostać obalone. Komuna sobie poszła, pozostawiając wielkie, nieporęczne zwłoki.
Na naszych oczach dokonuje się wielka mitologizacja komuny, nie tak przecież odległej. Zjawisko dotąd obserwowałem w Polsce (żeby wymienić tylko niektóre opowiadania Szczepana Twardocha) i teraz wyraźnie widać, że jego zasięg jest szerszy. Przykład Artura Klinaua wydaje się nawet modelowy, bo autor konsekwentnie używa języka mitologizującego, opowiada o pałacach, bogach, półbogach i herosach w rodzaju Dzierżyńskiego, którzy zeszli ze swojego panteonu i zesłali na ludzi szczęście w postaci krwawej łaźni. Ich wysiłek w stronę przekształcania społeczeństw, z naszej perspektywy, wygląda na równie abstrakcyjny co porządek Indian północnoafrykańskich. W końcu oba zasadzały się na mordowaniu, a wiara komunistów w nieograniczoną możliwość przekształcania świata ma tyle wspólnego z prawdą, co przekonanie Azteków, że słońce żywi się krwią i musi zostać nakarmione. Innymi słowy, na naszych oczach historia ulega przeobrażeniu, a konkretne wydarzenia (śmierć Stalina, czystki, wybudowanie fabryki) zyskują rangę, jaką dla starożytnych miały wyczyny Herkulesa i jemu podobnych.
Pytanie, jak do tego doszło stanowi temat na habilitację, ale Klinau, między wierszami znajduje własną odpowiedź. Czemu ludzie na tej udręczonej ziemi tęsknią do czerwonego terroru i czule wspominają Stalina? Komuna to czas dzieciństwa dzisiejszych czterdziestolatków i starszych, za komuny upłynęła im młodość, kiedy pili, palili, kochali i robili przekręty, następnie doszło do prostego skojarzenia i mamy. Tęsknota za komuną okazuje się surogatem tęsknoty za własną młodością, która nieodwołalnie przeminęła (miejmy nadzieje, że z komunizmem jest podobnie) i w tym jednym, jedynym sensie Mińsk pod Breżniewem rzeczywiście mógł być Miastem Słońca.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze