„I Love You Phillip Morris”, John Requa, Glenn Ficarra
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuReżyserski debiut pary uznanych scenarzystów, którzy wyczuli nastrój całej historii. Bo chociaż opowieść o losach Stevena i Phillipa oparta jest na faktach (prawdziwy Russell wciąż odsiaduje wyrok 144 lat więzienia), uwierzyć w nią niełatwo. Nakręcili energetyczną, barwną i dynamiczną komedię. Całość zaczyna się niczym klasyczne amerykańskie kino biograficzne, dostajemy jeszcze romans (a nawet melodramat), kryminał i sensację. Carrey daje popis swoich możliwości komediowych. To zapowiedź tzw. kina wakacyjnego, masowej rozrywki dla masowego widza.
Zabawne, jak bardzo dystrybutorzy próbują ukryć przed widzami treść niektórych filmów. Idąc w zeszłym tygodniu na Samotnego mężczyznę liczyłem na retro romans, który rozegra się pomiędzy Colinem Firthem i Julianne Moore. I Love You Phillip Morris początkowo wydawał się dotyczyć mojego (biję się w piersi) ukochanego tematu, czyli nikotyny, później okazał się historią wiecznie ściganego oszusta. Plakaty, trailery itd. konsekwentnie (a nawet pomysłowo) omijały kluczowe w obu przypadkach zagadnienie homoseksualizmu. I chociaż jestem w stanie zrozumieć znużenie widza tym, nadmiernie eksploatowanym w ostatnich sezonach, tematem, to czy naprawdę należało się aż tak bardzo obawiać polskiej nietolerancji? Na to pytanie odpowiedzą wyniki box office. Ja mogę jedynie dodać: chociaż udzieliło mi się już wspomniane znudzenie, chociaż obu filmom daleko do poziomu homoarcydzieł (Obywatel Milk, Tajemnica Brokeback Mountain), to w obu wypadkach mamy do czynienia z kinem co najmniej przyzwoitym. Czyli nie ma się czego bać.
Porzucony w dzieciństwie przez biologiczną matkę Steven Russell (Jim Carrey) ochoczo próbuje sprostać wymaganiom tak przybranych rodziców, jak i całego społeczeństwa. Jest przykładnym mężem i ojcem, pracownikiem społecznym, kościelnym organistą. Przynajmniej na pozór, bo w tajemnicy przed wszystkimi Steven prowadzi bogate życie nocne (jest aktywnym gejem). Kiedy o włos mija się ze śmiercią (ma wypadek samochodowy), postanawia ujawnić swoje prawdziwe preferencje. I chociaż nowe życie wyraźnie go satysfakcjonuje, szybko dostrzega pewien problem: bycie modnym gejem kosztuje masę pieniędzy. I tu ujawnia się drugie prawdziwe powołanie Stevena. Obdarzony IQ 169 imprezowicz okazuje się genialnym oszustem. Nacina wszystkich, poczynając od firm ubezpieczeniowych, a kończąc na wielkich korporacjach. Ale że nawet najlepsze kłamstwo ma krótkie nogi, zdemaskowany Russell trafia za kratki. Także i ten zwrot okazuje się dla niego szczęśliwy: w więziennej bibliotece poznaje miłość swojego życia: wrażliwego i nieśmiałego Phillipa Morrisa (Ewan McGregor). Kiedy obaj wychodzą zza krat (Steven odkrywa w sobie także talenty prawnicze), zaczynają wspólne i bardzo szczęśliwe życie w wielkim luksusie; zapewnionym oczywiście przez wspomniane już zdolności Russella…
I Love You Phillip Morris to reżyserski debiut pary uznanych scenarzystów (m.in. Zły Mikołaj). John Requa i Glenn Ficarra z pewnością wyczuli nastrój całej historii. Bo chociaż opowieść o losach Stevena i Phillipa oparta jest na faktach (prawdziwy Russell wciąż odsiaduje wyrok… 144 lat więzienia), uwierzyć w nią niełatwo. I tym tropem poszli twórcy. Nakręcili energetyczną, barwną i dynamiczną komedię. Niestety nie ustrzegli się przesady, użyli zbyt wielu składników. Bo całość zaczyna się niczym klasyczne amerykańskie kino biograficzne (takie, które ma ambicję zarysowania realiów epoki, od obyczajowości po trendy w modzie). Chwilę później ekran zawłaszcza Jim Carrey, dając popis swoich możliwości komediowych. I popis ten przebiega dwutorowo: jest tu odrobina Carreya ambitnego (tego, którego znamy choćby z Formanowskiego Człowieka z księżyca), ale też cała masa wczesnego, ludycznego Carreya (Głupi i głupszy, Ace Ventura). Dalej dostajemy jeszcze romans (a nawet melodramat), kryminał, sensację… W efekcie film stopniowo coraz bardziej rozjeżdża się w zbyt wielu kierunkach jednocześnie. Siada klarowność narracji, poszczególne wątki rwą się i plączą, a całość popada w ton slapstickowego ciągu (niekiedy bardzo zabawnych) skeczy.
Ale i tak ogląda się to dobrze. Rozczarowywać może konwencjonalność całej produkcji. Bo sama tematyka, nazwiska scenarzystów i reżyserów sugerowały, że będzie to obraz prowokacyjny i niegrzeczny. A I Love You Phillip Morris to przede wszystkim zapowiedź tzw. kina wakacyjnego, a więc masowej rozrywki dla masowego widza. I chociaż mogliśmy liczyć na więcej, uczciwość wypada przyznać: gdyby takie filmy jak I Love You Phillip Morris wyznaczały poziom owej wakacyjnej rozrywki, sezon ogórkowy nie byłby tak trudny dla kinomanów.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze