I Love You Phillip Morris to reżyserski debiut pary uznanych scenarzystów (m.in. Zły Mikołaj). John Requa i Glenn Ficarra z pewnością wyczuli nastrój całej historii. Bo chociaż opowieść o losach Stevena i Phillipa oparta jest na faktach (prawdziwy Russell wciąż odsiaduje wyrok... 144 lat więzienia), uwierzyć w nią niełatwo. I tym tropem poszli twórcy. Nakręcili energetyczną, barwną i dynamiczną komedię. Niestety nie ustrzegli się przesady, użyli zbyt wielu składników. Bo całość zaczyna się niczym klasyczne amerykańskie kino biograficzne (takie, które ma ambicję zarysowania realiów epoki, od obyczajowości po trendy w modzie). Chwilę później ekran zawłaszcza Jim Carrey, dając popis swoich możliwości komediowych. I popis ten przebiega dwutorowo: jest tu odrobina Carreya ambitnego (tego, którego znamy choćby z Formanowskiego Człowieka z księżyca), ale też cała masa wczesnego, ludycznego Carreya (Głupi i głupszy, Ace Ventura). Dalej dostajemy jeszcze romans (a nawet melodramat), kryminał, sensację... W efekcie film stopniowo coraz bardziej rozjeżdża się w zbyt wielu kierunkach jednocześnie. Siada klarowność narracji, poszczególne wątki rwą się i plączą, a całość popada w ton slapstickowego ciągu (niekiedy bardzo zabawnych) skeczy.
Ale i tak ogląda się to dobrze. Rozczarowywać może konwencjonalność całej produkcji. Bo sama tematyka, nazwiska scenarzystów i reżyserów sugerowały, że będzie to obraz prowokacyjny i niegrzeczny. A I Love You Phillip Morris to przede wszystkim zapowiedź tzw. kina wakacyjnego, a więc masowej rozrywki dla masowego widza. I chociaż mogliśmy liczyć na więcej, uczciwość wypada przyznać: gdyby takie filmy jak I Love You Phillip Morris wyznaczały poziom owej wakacyjnej rozrywki, sezon ogórkowy nie byłby tak trudny dla kinomanów.