"Hańba", John Maxwell Coetzee
LEWI • dawno temuMiniony rok 2003 był dla Johna Maxwella Coetzee pomyślny. Stał się zasłużenie laureatem literackiej nagrody Nobla. Ten rok był także dobry dla miłośników książki w takich krajach jak Polska, gdzie autorzy z Południowej Afryki są praktycznie w ogóle nieznani, ponieważ ich uwaga została zwrócona właśnie na J.M. Coetzee, pisarza wybitnego, którego proza nie zawiedzie zarówno wymagających, wyrobionych odbiorców, jak i czytelników pochłaniających książki dla fabuły, napisanej z polotem historii.
“Hańba” opowiada o Davidzie Lurie, 52-letnim profesorze literatury w Cape Town, w Południowej Afryce, który szuka schronienia na odległej farmie swojej córki, po tym, jak pod pretekstem odmowy przeprosin za nierozważny romans ze studentką zostaje zdegradowany, a materialny aspekt tej degradacji – utrata pracy i płacy, jest najmniej bolesny. W oczach opinii publicznej David Lurie okrył się hańbą, w skutek czego został wyrzucony poza nawias swojej klasy społecznej i zarazem społeczności akademickiej. Drzwi do tego świata zatrzasnęły się za Davidem Luriem raz na zawsze.
Zanim następuje katastrofa – studentka, z którą protagonista miał przelotny romans, oskarża go o molestowanie seksualne przy nadużyciu swojej władzy nauczycielskiej – Luriego nawiedzają przeczucia, że dozna poniżenia, na które skaże go jego natura; dostrzega rosnącą niestosowność swojej seksualności; przez chwilę nawet rozważa, czy nie poddać się kastracji, tak jak naturalizuje się psy i inne domowe zwierzęta, by oszczędzić obrzydzenia prostytutkom, na których usługi i łaskę skazała Luriego starość, a sobie zażenowania z tego powodu.
Być może dlatego, że już zdążył się oswoić z myślą, że akt seksualny w jego wykonaniu z dziewczyną jest obrazą boskiego porządku, wykroczeniem przeciw niepisanym regułom moralnym, estetycznym i biologicznym, według których młode kobiety należą do młodych mężczyzn, a nie sprośnych starców, David Lurie nie chce się bronić przed oskarżeniami o molestowanie seksualne uczennicy. Odmawia poddania się procedurze odkupienia grzechu w amerykańskim stylu: trening wrażliwości, praca społeczna, psychoterapia i co najważniejsze, spowiedź publiczna “płynąca prosto z serca”.
Zachowanie Davida Lurie w tej sytuacji budzi nie mniej silny odruch niechęci i pokusę wykpienia, co amerykańskie metody nawracania duszy, która zbłądziła; podpisuje się pod oskarżeniami nawet ich nie przeczytawszy, a jego jedyną obroną jest oświadczenie, że uwodząc Melanie, 20-letnią studentkę, “był w służbie Erosa”. Lurie, wykładowca poezji romantycznej, w dramatycznej dla siebie sytuacji przyjmuje postawę Don Kichota, szaleńca z wyższych sfer (Lurie jest białoskórym obywatelem RPA), który, im bardziej uderza w wysokie tony i chce zasłużyć na względy wyimaginowanej damy serca, tym łatwiej staje się ofiarą “zdrowych ludzkich odruchów”, ani szlachetnych, ani wyrafinowanie okrutnych, po prostu ludzkich.
Ważnym punktem odniesienia dla filozoficznego przesłania “Hańby” jest “Proces” Kafki, między którymi analogiczne konstatacje są zbyt liczne, by uznać je jedynie za zabiegi erudycyjne. Jeśli przyjąć, że w “Procesie” Kafaka stworzył oniryczną wizję zinstytucjonalizowanej, upaństwowionej, zalegalizowanej formy pseudoprocesu, jaki człowiekowi wytacza otoczenie, w tym najbliżsi (interpretacja spopularyzowana przez M. Kunderę), Coetzee w “Hańbie” nadał tej wizji realistyczne kształty, zmaterializował ją. Odarcie z intymności, upublicznienie prywatnych spraw to punkt wyjścia dla gehenny, przez którą przechodzą protagoniści obu powieści. Obcy, przypadkowi ludzie, których nawet nie znają, są wtajemniczeni w ich sprawę lepiej, a co najmniej tak samo dobrze, jak oni sami.
W przypadku Luriego, powstaje wersja jego romansu z czarnoskórą studentką, której on do końca nigdy nie pozna; oskarżony jest on o czyny, za które nie chce przeprosić, bo one są tylko pretekstem do wymierzenia mu kary za grzech, którego nikt nie ma odwagi nazwać po imieniu. Kara jest surowa, ale nie aż tak, by złamać Luriego. Lurie ma to szczęście, że ma gdzie uciec – na farmę córki położoną na odległej prowincji, gdzie nie docierają plotki z “wielkiego świata”.
Tam jednak Lurie pada ofiarą czarnych mieszkańców RPA, którzy, po zniesieniu apartheidu, przemocą, a wręcz zbrodnią przyspieszają swój powrót na ziemie przodków. Zresztą, jak twierdzi narrator, Afryka to ziemia niczyja, każdy osadnik jest tam uzurpatorem. Na farmie Lurie i jego córka, Lucy, padają ofiarą brutalnej napaści, a ich cierpienia przywołują natychmiast skojarzenie z finałem kafkowskiej powieści. Jeden z bandytów “nie fatyguje się, żeby zadać coup de grace psu”, którego postrzelił, by zademonstrować swój triumf nad Lucy, białą osadniczką, którą w chwilę potem zgwałci, niemalże na oczach ojca.
W Procesie Józef K. jest bezsilnym obserwatorem poczynań swoich oprawców, których bezceremonialność i zwykłe chamstwo odzierają z godności jego śmierć; „Jak pies! – powiedział do siebie: było tak, jakby wstyd miał go przeżyć.”, po tym jak tępy osiłek wbił mu nóż w serce i dwa razy w nim obrócił. Lurie podobnie odczuł hańbiące brzemię przemocy, której on i Lucy stali się ofiarami; “…bez własności, bez praw, bez godności… Jak pies” – mówi do siebie.
Tam, gdzie kończy się „Proces” – w chwili, gdy bohaterowi odebrano godność ludzką, „Hańba” wchodzi w decydującą fazę. Od tego też momentu powieść traci równowagę między realizmem a symbolizmem i zaczyna jednoznacznie ciążyć ku temu ostatniemu. Ale David Lurie żyje mimo wszystko; mimo rozpaczy, wstydu, zmowy milczenia, utraty z oczu prostej ścieżki, którą dotąd bezpiecznie szedł przez życie. I właśnie o tym wszystkim, co czyni europocentryczny humanista, by odzyskać utraconą godność, by uprawnić na nowo swoje człowieczeństwo, opowiada „Hańba”.
„Hańbę” z pewnością należy odczytywać też w kontekście regionalnym, w której autor rozlicza się bardzo dosłownie z rzeczywistością post-apartheidu. Atak na Lucy Lurie i jej ojca, Davia, jest swego rodzaju alegorią kondycji białej populacji RPA i innych postkolonialnych krajów Afryki Południowej, w których apartheid został zastąpiony brutalną anarchią, terrorem, który rozprzestrzeniają odwieczni (prawowici?) mieszkańcy tej ziemi. Emblematyczna jest przepaść między surową moralnością środowiska uniwersyteckiego, wręcz jego purytanizmem, a demoralizacją zewnętrznego świata. Rozwiązłość Davida Luriego byłaby może wybaczalna, gdyby wartości, których broni uniwersytet i niejako „z urzędu” on sam, jako profesor, nie byłby szturmowane przez zdehumanizowaną rzeczywistość zewnętrznego świata. Konkluzja społeczno-polityczna, jaka płynie z lektury "Hańby" jest łatwa do odczytania, a ta wypowiedź J.M. Coetzee może posłużyć jako jej zwięzłe podsumowanie: “Nie wierzę, żeby jakakolwiek forma trwałej wspólnoty mogła funkcjonować, gdy należący do niej ludzie nie podzielają poczucia, co jest dobre i sprawiedliwe, a co złe i krzywdzące”.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze