"Malowany welon", reż. John Curran
DOROTA SMELA • dawno temuMalowany welon sprawdza się jako romans i kino aktorskich osobowości. Watts i Norton powołali do życia pełnokrwiste i w pełni przekonujące postaci, między którymi w toku filmu powstaje silna chemia. Przypomina to proces gotowania lodowatej wody - relacja między bohaterami podgrzewa się, by w końcu osiągnąć temperaturę wrzenia. Całość jest znacznie bardziej udana niż poprzednie adaptacje z 1934 i 1957 roku, w których zagrały kolejno Greta Garbo i Eleonor Parker.
Kino drogi w wydaniu podróżniczo-etnograficznym, romans i adaptacja klasycznej literatury w jednym. Czyli prawdziwa uczta dla estetów, ale także wciągające kino dla widzów, którzy lubią delektować się historią, przeczesując kolejne jej warstwy w poszukiwaniu sedna.
Bo niewątpliwie Malowany welon jest filmem wielowarstwowym. Opowiedzianą tu fabułę można streścić na wiele sposobów, za każdym razem zwracając uwagę na inny jej aspekt. Może to być ciekawy poznawczo obraz historyczny, który zabiera nas w odległe lata 20., kiedy małżeństwa zawierano z rozsądku albo desperacji, a cudzołóstwo bywało jedyną rozrywką nieszczęśliwych w miłości. To właśnie przypadek Kitty, która by wyrwać się z domu rodzinnego, przyjmuje oświadczyny przystojnego, acz niezbyt spontanicznego młodego bakteriologa Waltera. Ten zaś zabiera ją aż do Chin. W Szanghaju, mieście, które na początku ubiegłego stulecia było bardziej zepsute i hedonistyczne niż dzisiejszy Londyn czy Nowy Jork, Kitty poznaje szanowanego i popularnego w towarzystwie brytyjskiego biznesmena Charliego, z którym wikła się w romans. Złamane serce dla niej, kolejna przygoda dla niego — tak można podsumować ich związek, który gwałtownie urywa się, gdy gapowaty z pozoru Walter odkrywa prawdę. Kitty staje przed dramatycznym wyborem — albo cała socjeta pozna przyczynę jej skandalicznego rozwodu (co w tych czasach oznaczało ostracyzm), albo niewierna zgodzi się na warunki męża — podąży wraz z nim do wioski nad Rzeką Żółtą, gdzie cholera od miesięcy dziesiątkuje okoliczną ludność. Wyboru nie ma, wszak lepiej umrzeć, niż dać się upokorzyć i publicznie opluć. Gotowa na wszystko w samym epicentrum epidemii śmiertelnej choroby przeżyje coś, czego już się nie spodziewała — głęboką, odwzajemnioną miłość.
Skojarzenia z Angielskim pacjentem i innymi romansidłami są całkowicie błędne. Ten film bije na głowę niejedną oscarową operę mydlaną ze śmiercią w tle. Dzieje się tak za sprawą stylowej reżyserii, którą można by śmiało przypisać Jamesowi Ivory'emu, oraz świetnego scenariusza, opartego na powieści W. Somerseta Maughama z 1925 roku. Ten brytyjski pisarz i dramaturg, który z powodu niskiego wzrostu uniknął frontu I wojny i jako ochotnik Czerwonego Krzyża zaraził się pasją podróżniczą, znany był właśnie z tego, iż swe powieści i liczne opowiadania umiejscawiał w najdalszych zakątkach brytyjskiego imperium. Tu realia starych Chin i zagubionych w nich osamotnionych Europejczyków są niezwykle żywe, choć pierwowzór cechuje znacznie większy poziom szczegółu, a także pogłębione tło społeczne. Film jest bardziej ugładzony i pocztówkowy, a problemy chińskiej ludności ledwie zasygnalizowane — pewnie reżyser także celuje w Oscara. Ale to jedyna rzecz, do której można się przyczepić.
Welon sprawdza się za to jako romans i kino aktorskich osobowości. Watts i Norton powołali do życia pełnokrwiste i w pełni przekonujące postaci, między którymi w toku filmu powstaje silna chemia. Przypomina to proces gotowania lodowatej wody — relacja między bohaterami podgrzewa się, by w końcu osiągnąć temperaturę wrzenia. Całość jest znacznie bardziej udana niż poprzednie adaptacje z 1934 i 1957 roku, w których zagrały kolejno Greta Garbo i Eleonor Parker.
Film Johna Currana świetnie oddaje zwłaszcza przemianę psychiczną bohaterki, która powoli, niemal w bólach dojrzewa emocjonalnie, by z egocentrycznej i powierzchownej kokietki stać się samoświadomą, niezłomną kobietą. Opowiedziana tu historia uczuć przekazuje jednocześnie pewną filozofię, według której większość ludzi może się rozwinąć tylko w specyficznych warunkach. Gdy zbyt wiele nas rozprasza, nie jesteśmy w stanie poznać ani własnego partnera, ani nawet samych siebie. Po odcięciu nachalnych, niepotrzebnych bodźców, od jakich wręcz kipi wielkie miasto, skupienie i świadomość przychodzą niejako same. Do pełni człowieczeństwa brakuje jeszcze tylko pracy, najlepiej bezinteresownej. Może ciut naiwne, ale z pewnością bardzo poruszające. I w przypadku autora książki wywiedzione przecież z życia.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze