"Historie jednej sprawy", Kate Atkinson
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPowieść Atkinson zaczyna się jak kryminał. Jest trup, zaginięcie i prywatny detektyw tak zgorzkniały, że wydaje się stworzony do tego zawodu. Ale autorka szybko porzuca konwencję, jakby świadomie nie brnie w zawiłości prowadzenia śledztwa – przedstawionego boleśnie pobieżnie – a uważny czytelnik rozwikła wszystkie zagadki już w jednej trzeciej książki. Autorka skupia się na warstwie obyczajowej. Wnioski są jednoznaczne: ludzie są nieszczęśliwi, ale ciepłe zakończenie daje nadzieję na zmianę tego stanu rzeczy. Atkinson jest świadoma, że stawia diagnozy niezbyt odkrywcze, ale też nie wypowiada ich z namaszczeniem. Daje do zrozumienia, że po prostu jest, jak jest. I kropka.
„Historie jednej sprawy” to kolejna książka wykorzystująca literaturę popularną do przemycania treści wyższych. Najczęściej takie próby owocują literackimi koszmarkami – żeby wspomnieć tylko „Mroczną wieżę” Stephena Kinga – ale tym razem jest całkiem nieźle. Prawdopodobnie dlatego, że Kate Atkinson, zamiast gmatwać akcję, grząźć na mieliźnie rozważań o moralności, jęczeć o okrucieństwie świata lub epatować brutalnością, po prostu pisze. Pozwala płynąć opowieści, a właściwie opowieściom, bo książka „Historie jednej sprawy” wbrew tytułowi splata różne wątki odmiennych bohaterów, w taki sposób, że książkę można odebrać jako kalejdoskop barwnych postaci i ich niewesołych losów.
Mamy więc prywatnego detektywa Jacksona Brodiego, któremu życie posypało się jak domek z kart, do tego zupełnie zwyczajnie. Żona odeszła, z córką dogadać się nie sposób, a i na jego pracę składają się zajęcia śmiertelnie nudne, w rodzaju poszukiwania kotów obłąkanej staruszki.Mamy również Michelle, która wyszła za mąż stanowczo zbyt wcześnie, a że nie jest szczęśliwa w małżeństwie, wybiera drogę prostszą niż rozwód – podczas kłótni spuszcza ślubnemu siekierę na głowę. Tak przynajmniej wszystkim się wydaje, bo u Kate Atkinson nic nie jest do końca przesądzone.
Śmierć męża Michelle nie jest jednak w połowie tak tajemnicza (sędzia wydający wyrok dożywocia nie ma żadnych wątpliwości) jak zaginięcie najmłodszej z czterech sióstr zwariowanego matematyka. Jest jeszcze Theo, którego córka została zamordowana z zimną krwią. I choć przy zbrodni było kilkanaście osób, nikt nie może przypomnieć sobie twarzy zabójcy w żółtym golfie. Te wszystkie sprawy walą się na głowę nieszczęsnego Jacksona Brodiego, który nie dość, że musi je rozwiązać, to jeszcze odnaleźć sens własnego życia. Jak to w takich książkach.
Od banalności powieść ratuje zmysł obserwacyjny autorki i kapitalne, nieco surrealistyczne poczucie humoru. Atkinson lubi swoich bohaterów i bardzo się stara, by czytelnik podzielił to uczucie. W ten sposób książka staje się czymś więcej niż świadectwem zagubienia i zatomizowania społeczeństwa. Ujawnia się obsesja przypadku, który zastąpił, zdaniem Atkinson, Opatrzność w naszym postreligijnym świecie. Wszystkie nieszczęścia bohaterów zdarzają się z przyczyny banalnej lub zgoła „ot tak”, za sprawą głupiego błędu lub niedopatrzenia. I odwrotnie – egzystencja Jacksona zmienia się na lepsze z powodu bzdury, z której naśmiewał się i którą lekceważył. Życie, inaczej niż w kryminałach, nie jest przewidywalne i poskładać go jak kostkę Rubika nie sposób.
Pewnym problemem pozostaje klasyfikacja gatunkowa pisarstwa Kate Atkinson. „Historie jednej sprawy” plasują się pomiędzy literaturą popularną a czymś, co krytyka literacka zwykła nazywać literaturą wysoką. Mniejsza o terminy. Lektura powieści prowadzi do wniosku, że autorka wciąż szuka dla siebie literackiej drogi.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze