„Imigrantka”, James Gray
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuBezbłędnie odtworzono realia amerykańskiego dwudziestolecia. Gray i Khondji bajkowo wystylizowali obraz i zadbali o realizm. Mamy więc ucztę dla oczu. W miejsce cukierkowych wzruszeń dostajemy przejmujący portret nizin społecznych; klaustrofobiczny, duszny obraz Nowego Jorku, sprytną polemikę z amerykańskim mitem. „Imigrantkę” jednak trudno uznać za sukces Graya.
Zapowiadało się naprawdę ciekawie. Za kamerą stanął (znany m.in. z „Kochanków” i „Królów nocy”) James Gray. Jego „Imigrantka” intrygowała ciekawym tłem (wciąż głośny temat segregacji imigrantów na wyspie Ellis), historycznym kostiumem (oglądamy Nowy Jork czasów prohibicji), bohaterkami polskiego pochodzenia, udziałem gwiazd (Joaquin Phoenix, Marion Cotillard). Film nominowano do Złotej Palmy w Cannes, zachodni krytycy zachwycali się polską wymową Cotillard. Miało być pięknie.
1921 rok. Dwie młode Polki (Ewa i Magda Cybulskie) wyruszają do Ameryki. Kraina marzeń okazuje się dla nich wyjątkowo mało gościnna: po tygodniach ciężkiej podróży trafiają na wspomnianą Ellis Island. Chora na gruźlicę Magda zostaje skierowana na sześciomiesięczną kwarantannę, Ewa ma być deportowana do Europy. Pomaga jej tajemniczy Bruno (Joaquin Phoenix). Jak się niebawem okaże impresario teatru rewiowego i sutener. By zarobić na kurację i utrzymanie Magdy, Ewa zaczyna pracować jako prostytutka. Bruno z jednej strony jest bezwzględnym „opiekunem”, z drugiej: szybko zakochuje się w swojej podopiecznej. Konkurentem do serca Ewy niespodziewanie staje się jego kuzyn, ekscentryczny iluzjonista Orlando (Jeremy Renner).
Znany z realistycznych, mrocznych dramatów Gray tym razem stawia pomnik hollywoodzkim melodramatom. Widać to choćby w bogatej (ale i nieprzesadzonej) oprawie. Bezbłędnie odtworzono tu realia amerykańskiego dwudziestolecia. Gray i odpowiedzialny za zdjęcia Khondji („Miłość”, „O Północy w Paryżu”) z jednej strony bajkowo wystylizowali obraz (przypominająca stare fotografia sepia), z drugiej umiejętnie zadbali o realizm (to pierwszy film kręcony w oryginalnej scenerii Ellis). Mamy więc ucztę dla oczu. Poza tym Gray owszem, cytuje klasykę gatunku, ale próbuje też wyjść poza jej ramy. W miejsce cukierkowych wzruszeń dostajemy przejmujący portret nizin społecznych; klaustrofobiczny, duszny obraz Nowego Jorku, czy sprytną polemikę z amerykańskim mitem. Wciąż brzmi intrygująco, prawda? A jednak „Imigrantkę” trudno uznać za sukces Graya.
Co nie działa? Wymieniać można by długo. Przede wszystkim miłosny trójkąt głównych bohaterów: brakuje chemii, nie sposób mówić też o wzruszeniach. Reżyser doskonale odnajduje się we wspomnianych realiach społecznych, ale melodramatycznej „mięty” już nie czuje. W efekcie dostajemy niespójną, rozerwaną pomiędzy obiema konwencjami narrację. Nie ma tu zalet melodramatu, są za to jego wady: do bólu schematyczne postacie, konflikty nakreślone zbyt grubą kreską, kiczowate dialogi. Cotillard robi co może, ale jej postać to zlepek stereotypów: cierpiąca ponad miarę, niosąca na plecach (i oczywiście na piersiach) Chrystusowy krzyż Polka z pozytywistycznych nowel. W dodatku „Imigrantce” brakuje rytmu, wyraźnie zaznaczonego głównego wątku: dwugodzinny seans szybko okazuje się zwyczajnie nudny.
Największa zaletą „Imigrantki” jest rola Phoenixa. Jego charyzma oczarowuje, kilka kluczowych dla Bruno scen rzeczywiście nie pozwala oderwać oczu od ekranu. Ale takich (i lepszych) ról widzieliśmy ostatnio w wykonaniu Phoenixa wiele („Mistrz”, „Ona”, „Droga do przebaczenia”). Całego filmu to niestety nie ratuje.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze