„Muppety: Poza prawem”, James Bobin, Nicholas Stoller
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temu„Poza prawem” broni się całkiem przyzwoicie: magia kukiełek wciąż działa, gagi śmieszą, historia opowiedziana jest wartko itd. Ale z drugiej… jest miło, ale sukcesu na miarę głośnych „Muppetów” z 2011 roku Kermit i spółka tym razem nie odnotowali.
W pierwszej scenie Muppety wykonują piosenkę „o sequelach”. Wykpiwają w niej hollywoodzki mechanizm nakazujący, by hit, nawet jeśli nie ma szansy dorównać oryginałowi, doczekał się kontynuacji. To sprytny zabieg: twórcy wytrącają nim broń potencjalnym krytykom, mrugają okiem do widza, kokietują autoironią. Z jednej strony mogą sobie na to pozwolić, bo „Poza prawem” broni się całkiem przyzwoicie: magia kukiełek wciąż działa, gagi śmieszą, historia opowiedziana jest wartko itd. Ale z drugiej… jest miło, ale sukcesu na miarę głośnych „Muppetów” z 2011 roku Kermit i spółka tym razem nie odnotowali.
Fabuła jest nieco zagmatwana. I chciałoby się dodać: odrobinę wymuszona, z założenia epizodyczna, skeczowa: to bodaj najsłabszy element „Poza prawem”. Po sukcesach z 2011 roku z Muppetami kontaktuje się przewrotny impresario, Dominic Badguy (Ricky Gervais). Proponuje naszym bohaterom światowe tournee. Futrzaki reagują entuzjastycznie, wątpliwości ma jedynie Kermit. Jak się niebawem okaże słusznie. Występy Muppet Show mają być jedynie zasłoną dymną dla organizowanych przez Badguy’a zuchwałych kradzieży. Impresario ma wspólnika: bliźniaczo podobną do Kermita, osadzoną w rosyjskim łagrze, „najniebezpieczniejszą żabę świata”, Constantine’a. Żaby zostają podmienione, Kermit trafia za syberyjskie kraty, Muppety wraz z demonicznym Constatinem udającym Kermita ruszają na podbój scen Berlina, Madrytu, Dublina, Londynu…
Za całą recenzję mógłby posłużyć powyższy wstęp. „Poza prawem” daje radę. Opiera się na schemacie komedii kryminalnych spod znaku „Różowej Pantery”, „Fantomasa” i pozostałych produkcji z udziałem Louisa de Funesa. Jest dynamicznie, śmiesznie, kolorowo. Ale w tej gonitwie po europejskich stolicach gubi się gdzieś Hensonowska magia, którą Bobin i Stoller (sequel realizuje w zasadzie ta sama ekipa) tak skutecznie wskrzesili w 2011 roku. Umiejętnie rozegrali nostalgiczną nutę, pogłębili psychologiczne rysy ukochanych kukiełek… fani ze ściśniętym gardłem obserwowali grającego trzeciorzędne chałtury Faziego, czy uwięzionego w psychiatryku Zwierzaka. Po czym trzymali kciuki za powodzenie ich come backu. Tym razem owszem, są wciąż nieodparcie urokliwi bohaterowie, wciąż śmieszą ich w większości świetne gagi, ale wspomnianych emocji brakuje. Bo brakuje też (paradoksalnie!) samych Muppetów. Chociaż widzimy je przez cały czas, pierwsze skrzypce grają tu jednak Badguy i Constantine. Ich zbrodniczy plan jest czysto fasadowy, konstrukcja zbrodni doskonałej nie trzyma się kupy. Pozbawione przewodnictwa kultowej żaby, rozproszone po świecie kukiełki są tu bardziej znakiem firmowym, niż prawdziwymi bohaterami „Poza prawem”. Stąd cały film oglądamy z przyjemnością, ale bez specjalnego zaangażowania.
Oczywiście: są to wszystko narzekania zdeklarowanego fana. Wciąż zachwyconego poziomem poprzednich „Muppetów”. Tamten film skutecznie mierzył się z mitem legendarnego show, ten bardziej się nim karmi i podpiera. Jest zgrabną komedią, daje przyjemność, jaka zawsze pojawia się wraz z wtargnięciem Kermita, Piggy, Gonzo, Fozziego i reszty załogi. Ale żartobliwa refleksja z otwierającej seans piosenki okazuje się wróżbą spełnioną. „Muppety” z 2011 to lektura obowiązkowa, „Poza prawem” to sympatyczne kino spod znaku „można, ale nie trzeba”.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze