"Szybko i wściekle", Justin Lin
DOROTA SMELA • dawno temuSamochody bez wątpienia wydają się tu bardziej żywe niż ludzie, których "maski" nigdy się nie marszczą i którzy mówią głosem nawigacji GPS. Jeśli nie ma się motoryzacyjnego bzika, zaangażowanie się w fabułę przychodzi z trudem. Tandetna charakteryzacja aktorów i plastikowa animacja komputerowych efektów zdjęciowych. Wypowiadane bez cienia autoironii kwestie dialogowe są sztuczne.
Czwarta odsłona wysokooktanowej serii (jak zachwala film dystrybutor) to sentymentalny powrót do jej początków. Przypomnijmy: po tym, jak grany przez Vina Diesela Dom Toretto, zawodnik o niezawodnym refleksie drogowym i kanciastej sylwetce, nawiał kretowi policji Brianowi O'Connerowi, ścieżki obydwu panów rozeszły się na dobrych kilka lat. Nie spotkali się ani w "dwójce", ani w "trójce", które z oryginalnym filmem łączyły fabularnie tylko samochodowe fascynacje ich bohaterów. Teraz pracujący dla FBI O'Conner, który tropi groźnego dilera heroiny Bragę, znów wpada na dawnego kumpla i jego siostrę. Okazuje się, że żywy i wciąż rozbrykany Toretto, który dotąd zgrabnie uciekał amerykańskiemu wymiarowi sprawiedliwości, też ma na pieńku z Bragą. Po kilku testosteronowych spięciach panowie decydują się więc połączyć siły. W duecie raźniej, a poza tym obaj lubią poszaleć za kółkiem. Od ich rajdowych talentów zależeć będzie powodzenie misji.
Ten pełen potu i smaru silnikowego spektakl rozpoczyna się na ruchliwych ulicach, a kończy na pustynnych bezdrożach. Jest gorąco, dlatego kobiety prężą się w półnegliżu, a mężczyźni nieraz błyszczą nagim mięśniem. Niestety na błyskotliwe dialogi nie ma co liczyć. Historia jest minimalistyczna w swej prostocie, by nie powiedzieć: głupocie. Całość składa się z kilku sekwencji wyścigów samochodowych, do których na siłę dopisano historię zemsty. Ma się nieodparte wrażenie, że bohaterami tego widowiska nie są ludzie, ale maszyny ( po udanym występie w filmie Clinta Eastwooda znów pierwsze skrzypce gra tu Ford Torino, szkoda tylko, że na jedną nutę). Samochody bez wątpienia wydają się tu bardziej żywe niż ludzie, których "maski" nigdy się nie marszczą (Diesel) i którzy mówią głosem nawigacji GPS (Gal Gadot). Niestety jeśli nie ma się motoryzacyjnego bzika, zaangażowanie się w fabułę przychodzi z trudem. Tandetna charakteryzacja aktorów, którzy grają tak, jakby odbębniali jakiś ciężki kierat, i plastikowa animacja komputerowych efektów zdjęciowych co chwilę wybijają z rytmu. Wypowiadane bez cienia autoironii kwestie dialogowe puchną od patosu i sztuczności, jakimi nie pogardziłby szanujący się scenarzysta brazylijskich tasiemców. Wielokrotnie podczas seansu żałowałam, że nie mogę przewinąć do przodu na podglądzie.
To wszystko wcale nie dziwi. Wszak sequele filmów akcji kręci się po to, by po raz kolejny wycisnąć kasę od publiki, która kiedyś kupiła oryginał, i w jeszcze większym stopniu po to, by korzystnie sprzedać produkty towarzyszące. W wypadku czwartych rzecz obliczona jest zazwyczaj na promocję gry komputerowej. To wykalkulowane z zimną krwią i pozbawione spontaniczności działanie marketingowe. Nie ma tu miejsca na radość tworzenia ani puszczanie oczka do przypadkowych widzów, którzy pomylili sale kinowe. Grupa docelowa została dokumentnie prześwietlona, a scenariusz powstał w oparciu o jej parametry intelektualne i kulturowe. W tym wypadku z cyferek wynikało, że trzeba przemówić do wrażliwości gimnazjalisty, który swoje duchowe uniesienia przeżył, oglądając świerszczyki u kumpla w garażu.
Jestem pewna, że gra komputerowa będzie udana — dzieło filmowe można sobie darować.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze