„Tron: Dziedzictwo”, Joseph Kosinski
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuFilm zapowiadany jako przełom w zastosowaniu technologii 3D, kontynuacja głośnego przeboju sprzed 28. lat. Jeśli Hollywood wydaje na produkcję setki milionów dolarów dwóch rzeczy możemy być pewni. Scenariusz będzie idiotyczny, a odtwarzający główną rolę aktor beznadziejny. To już bez mała standard, w który Dziedzictwo wpisuje się wręcz entuzjastycznie.
Zapowiadany jako przełom w zastosowaniu technologii 3D Tron: Dziedzictwo to kontynuacja głośnego przeboju sprzed 28. lat.
Naprawdę, z roku na rok coraz trudniej zrozumieć mi mechanizmy kierujące fabryką snów. Bo jeśli Hollywood wydaje na produkcję setki milionów dolarów dwóch rzeczy możemy być pewni. Scenariusz będzie idiotyczny, a odtwarzający główną rolę aktor beznadziejny. To już bez mała standard, w który Dziedzictwo wpisuje się wręcz entuzjastycznie. Odpowiedzialna za scenariusz spółka Horowitz-Kitsis prezentuje tu nie tylko zastanawiający wręcz brak pomysłowości, ale też najzwyklejsze niechlujstwo. Panowie dla własnej wygody założyli, że pierwszy Tron to klasyka co najmniej na miarę Gwiezdnych wojen. Że nie ma sensu czegokolwiek widzowi objaśniać, bo z pewnością wszystko pamięta. Wiecie kim (lub czym) byli Tron, Clu, Sark lub Yori? Na czym polegała idea wirtualnych igrzysk? Jeżeli nie, seans Dziedzictwa będzie dla Was przysłowiową „czarną magią”. Mówiąc wprost: przez większość czasu kompletnie nie wiadomo o co w tym wszystkim chodzi. Broni się to jako tako na początku filmu. Nowa rzeczywistość (w obu Tronach bohaterowie przenikają do wnętrza komputerowej sieci, klasyk z 1982 odczytywany był jako zapowiedź Internetu) jest dla widzów równie niezrozumiała, jak dla egzystującego w niej bohatera. Ale im dalej tym gorzej. Bo z czasem pojawiają się pewne wyjaśnienia, drobne retrospekcje. Tyle, że wypadają one co najmniej nieprzekonująco. Nie pomaga też słaby poziom gry aktorskiej. Zwykle wyśmienity przecież Jeff Bridges wyraźnie traktuje całe przedsięwzięcie jak intratną chałturę, a odtwarzający główną rolę Tr Garrett Hedlund to kompromitacja na miarę Zaca Efrona. Kolejny, owszem przystojny, ale pozbawiony jakiejkolwiek charyzmy młodzian o umiejętnościach wystarczających co najwyżej na produkcję w rodzaju High School Musical.
No dobrze, ale prawdziwą atrakcją Dziedzictwa miała być kolejna generacja 3D. Także i tutaj czeka na widzów spore rozczarowanie. Owszem, wypukłości są ładne, ale o odlocie na miarę Avatara, czy nawet animacji w rodzaju Żółwika Sammy’ego i Pioruna nie może być mowy. Autorzy omijają dobrodziejstwa techniki DMR, raczą nas zwykłym, cyfrowym 3D. A więc występuje tu, po wielekroć omawiany efekt „oglądania filmu w przeciwsłonecznych okularach”. Kolory są przyciemnione, a sekwencje nie wykorzystujące 3D (tych jest zaskakująco dużo) mają fatalny kontrast. Właściwie na pochwałę zasługują tu tylko dwie rzeczy. Pomysłowa, na swój sposób oszczędna, intrygująco operująca barwą i planami przestrzennymi scenografia. I przede wszystkim muzyka. Panowie z Daft Punk dali czadu. Ich piosenki wyśmienicie uzupełniają kluczowe sceny, a wykorzystująca orkiestrową instrumentację muzyka to jedyne co w Dziedzictwie rzeczywiście buduje jakiekolwiek napięcie.
Ano właśnie: napięcie. Bo Tron reprezentuje kino rozrywkowe. Wymaganie od tego typu filmów logicznej konstrukcji, czy przyzwoitego aktorstwa to domena tracących kontakt z rzeczywistością recenzentów. Ostatecznie idzie o zabawę. Ale, żeby była zabawa, całość musi wciągać, zaciekawiać, angażować emocjonalnie. A Dziedzictwo koniec końców okazuje się zaskakująco wręcz nudne. Monotonne, pozbawione nerwu. I tego wybaczyć mu naprawdę nie sposób.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze