"Tajemnica Aleksandry", Rolf de Heer
MICHAŁ GRZYBOWSKI • dawno temu"Tajemnica Aleksandry" to jednak jeden z ciekawszych, obok "Lantany", australijskich filmów ostatnich lat i rzecz niewątpliwie godna uwagi. Radzę tylko unikać zwiastuna, który zdradza dużo więcej, niż powinien.
Zmierzch. Kamera wolno podąża ulicami willowej dzielnicy. Piękne domki, równo przystrzyżone trawniki i luksusowe samochody. Zaczyna świtać. Zatrzymujemy się przed domem Stevena (Sweet), ojca dwójki dzieci, który tego słonecznego dnia obchodzi swoje urodziny. Ma powody do zadowolenia, od samego rana jest bombardowany prezentami, a w dodatku żona — tytułowa Aleksandra — zaznacza, że prawdziwa niespodzianka czeka go dopiero wieczorem. I tylko ukradkowe spojrzenia pokazują, że coś w tym domu jest nie tak. Po powrocie z pracy, opromieniony długo oczekiwanym awansem, Steven, zamiast tradycyjnego okrzyku "Surprise", znajduje w ciemnym (wszystkie żarówki zostały wykręcone) i pustym domu jedynie kasetę z napisem "Włącz mnie!". Domowy film, z Aleksandrą w roli głównej, rozpocznie się jak dobre kino familijne, rozwinie w żale rozczarowanej małżeństwem żony i swoisty feministyczny manifest, a skończy jak rasowy…W tym momencie zamilknę, bowiem Rolf de Heer, reżyser i scenarzysta tego filmu, lubi bawić się z widzem i parę razy wyciąga mu, pozornie stabilną, wykładzinę spod nóg.
Zadziwiające, jak niewiele — oprócz talentu — trzeba, żeby zrealizować dobry film. "Tajemnica Aleksandry" to obraz bardzo kameralny, wręcz klaustrofobiczny, doskonale zagrany (w zasadzie tylko kilku aktorów, w tym, wielokrotnie nagradzana za rolę Aleksandry, Helen Buday) i rewelacyjnie zmontowany. Niepokojący klimat wspomaga oszczędna muzyka stałego współpracownika de Heera, Grahama Tardifa, i niebieskawe, duszne zdjęcia Iana Jonesa. Wirtuozerskiej reżyserii nieznacznie ustępuje scenariusz (przypomina zresztą nieco "Białego" Kieślowskiego). De Heer porusza trudny temat patologii związku małżeńskiego, ale cała historia wydaje się z psychologicznego punktu widzenia nieprawdopodobna i mocno naciągana; widz identyfikuje się raczej wyłącznie ze Stevenem, a partię Aleksandry, która mogła być zaproszeniem do głębszej dyskusji i przemyśleń, traktuje jako wybryk osoby niezrównoważonej, gdyż jej postawa jest nieuzasadniona, a argumenty — w szerszym kontekście — błahe. Brakuje też puenty, rozpuszczony pomniejszymi zwrotami akcji, oczekiwałem jakiegoś ostatecznego uderzenia — daremnie, zaczyna się hitchcockowskim trzęsieniem ziemi, ale potem napięcie, nieznacznie, ale siada.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze