Harry Potter i Insygnia Śmierci cz.1 potwierdza wszystkie moje wątpliwości. Wpierw dostajemy kapitalny wstęp ukazujący dwór Voldemorta poprzez pryzmat aluzji do ikonografii hitlerowskich Niemiec. Później obserwujemy (również świetną) sekwencję podniebnej bitwy przechodzącej w szalony wyścig na latających miotłach. Dalej czeka nas już głównie nuda. Trójka bohaterów (Harry, Hermiona i Ron) bez końca snuje się po bezdrożach. Raz na jakiś czas teleportują się w kolejne bezludne rejony. I tak w kółko. Gdzieś w tle rozgrywa się kryzys ich przyjaźni, poszukiwanie tożsamości. A, że wiemy, kto ostatecznie wygra w tej rozgrywce, póki co szeroko demonstruje się nam bezradność młodych bohaterów. Nie myślałem, że dożyję chwili, w której będę narzekał na staranne budowanie psychologii postaci. Ale bądźmy szczerzy, to Harry Potter, a więc kino wielkiej przygody, bajkowe, wciągające, ale zbyt masowe, by psychologia nie oznaczała tu irytującej płycizny. I raczy się widza ową płycizną przez dwie i pół godziny. Co gorsza, Insygnia Śmierci wzbudzają zaskakująco mało emocji. A właśnie emocje były firmowym znakiem Pottera. Choćby odwaga z jaką Rowling (a za nią ekranizujący kolejne części twórcy) uśmiercali wspaniale nakreślonych bohaterów. Przyznaję (z pewnym zawstydzeniem): kiedy umierał Dumbledore, roniłem łzy nad książką niczym nastolatek. Podobne reakcje wzbudzała choćby śmierć Syriusza Blacka. W Insygniach Śmierci trup ściele się gęsto, ale wstrząsów to nie wywołuje. Głównie za sprawą słabo nakreślonego konfliktu. Bo zawodzą tu główni antagoniści (a raczej odtwórcy ich ról). Przeuroczy jako dziecko Radcliffe (Harry) to obecnie niezgraby nastolatek z „mlecznym” wąsem, którego nic już nie jest w stanie uchronić przed zarzutem drewnianego, mało sugestywnego aktorstwa. O dziwo zawodzi również, zwykle przecież wyśmienity Ralph Fiennes. Jego Voldemort jest dziwacznie zniewieściały, zawodzi w wysokich tonach, miota się, morduje i złorzeczy, ale bać się go naprawdę nie sposób. Po części ratują sytuację naprawdę nieźli Watson (Hermiona) i Grint (Ron), ale tylko po części. Bo nic nie jest w stanie zastąpić braku wspaniałych, angielskich aktorów odgrywających dorosłe role (wspomnianego Dumbledore’a, Blacka, ale też zmarginalizowanych tu Snape’a, Szalonookiego czy Lupina). Zmarginalizowała ich oczywiście sama Rowling, ale oparty głównie na interakcji trójki nastolatków film zwyczajnie nie trzyma w napięciu.
Oczywiście najłatwiej narzekać na książkę. Tyle, że Rowling ostatecznie się obroniła. Przydługi wstęp przeradzał się u niej w satysfakcjonujące dla czytelnika rozwinięcie. Chciwości, która kazała Yatesowi zbudować z najsłabszego fragmentu cyklu oddzielny film usprawiedliwić nie sposób. Jako fanowi Harry’ego pozostaje mi mieć nadzieję, że rozmach drugiej części wynagrodzi słabość jedynki. Wszystko na to wskazuje, z samej lektury wiemy, że czeka nas wspaniałe widowisko. Widowisko, którego naprawdę nie powinno się rozrywać na dwie, oddzielne części.