„Klucz zagłady”, James Rollins
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuW świecie Rollinsa jeszcze nie odkryto Wikipedii, a cała książka, mimo swej energii, przypomina nieco sklepik z gadżetami, pełen wspaniałości nijak do siebie nie pasujących. Mamy trzy niepowiązane ze sobą morderstwa. Trudno pojąć sens tego czytadła.
Więc tak. Mamy trzy niepowiązane ze sobą morderstwa. Ginie profesor uniwersytecki, zajmujący się badaniem genetyki, ksiądz w Watykanie oraz syn amerykańskiego senatora, przebywający, jak każdy bananowy chłopak na obozie naukowym w sercu Afryki. Pozornie nic nie łączy tych zabójstw, no ale gdyby tak rzeczywiście było, James Rollins mógłby przestać pisać. Sprawą interesuje się zespół Sigmy, czyli kolejnej agencji zatrudniającej największych asów, jakich pełno we współczesnych powieściach awanturniczo-sensacyjnych. Fakt, że najedzeni ludzie konają z głodu wprowadza dodatkową grozę, a fabuła biegnie przez lochy Rzymu i chłód Skandynawii wprost ku kolejnemu sprzysiężeniu złych korporacyjnych biznesmenów. W całym tym bałaganie niepoślednią rolę odgrywają też eksperymenty genetyczne, Wilhelm Zdobywca, znikające pszczoły, przepowiednie świętego Malachiasza, legendy arturiańskie i akweny wodne związane z nimi, starożytni Fomorianie czyli giganci zamieszkujący Wyspy Brytyjskie przed ludźmi oraz kukurydza o właściwościach antykoncepcyjnych. Konia z rzędem temu, kto zdoła pojąć sens całości.
Główną rolę w całej tej farsie odgrywa krzyż celtycki (dla przypomnienia, krzyż w okręgu), przywoływany nieustannie w niezliczonych obrazkach, jakby czytelnik nie zdołał się połapać. Bohaterowie głowią się nad jego znaczeniem, dorabiają kolejne dziwaczne teorie, dziwią się za każdym razem, gdy symbol ten zobaczą i trudno pojąć, czemu jeszcze nie popędzili na najbliższy zlot skinheadów zasięgać dobrej rady. W świecie Rollinsa jeszcze nie odkryto Wikipedii, a cała książka, mimo swej energii, przypomina nieco sklepik z gadżetami, pełen wspaniałości nijak do siebie nie pasujących.
Klucz zagłady jedynie udaje przyzwoite czytadło. Czasem dzieje się właśnie tak. Coś, co winno być filmem, zostaje wystawione w teatrze, jakiś pisarz popełnił opowiadanie, choć dla tematu, sposobu jego ujęcia właściwsze wydawałoby się słuchowisko radiowe i tak dalej. Tymczasem Rollins napisał nowelizację nieistniejącej gry video. Wszystko pasuje. Obłędne tempo, nieustanne strzelaniny, ganianie się w interesujących lokacjach, oraz superbronie. Autor w posłowiu zapewnia, że te wszystkie cuda naprawdę istnieją, w co zwyczajnie nie chce się wierzyć. Do tego dochodzi megaproteza ręki jednego z głównych bohaterów. Wystarczy ruszyć głową i mamy: postacie gwałtownie się digitalizują, kolejne potyczki zyskują na dynamice, sceny dialogowe i tak niezbyt potrzebne, ulegają dalszemu skróceniu i, w postaci krótkich filmików ubarwiają nieustanną nawalankę. Opisy Rollinsa starczą za podstawę kolejnych poziomów, rozdziały będą levelami, a cała historia, niedorzeczna i bzdurna nagle zacznie się bronić za sprawą możliwości uczestniczenia w niej. Czy tak nie byłoby lepiej?
Gdyby czytaniu książki towarzyszyły dźwięki, lekturę Klucza zagłady wypełniałyby wystrzały, serie z karabinów maszynowych, jęki nieszczęśników, którym noże wbito pod żebro, dałby się słyszeć odgłos walących się budynków i bieganiny w podziemiach. Audiobook tej powieści należałoby wywrzeszczeć głosem zwariowanego kaprala wydającego komendy nieszczęsnym trepom. Bez tych zabiegów lektura pracy literackiej Jamesa Rollinsa byłaby niepełna.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze