„Dobre serce”, Dagur Kari
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKino kocha proste historie o wrażliwych nieudacznikach. Film opiera się na nieustającej konfrontacji dwóch całkowicie różnych postaci. Reżyser zgrabnie wpisuje się w estetykę amerykańskiego kina niezależnego, dyskretnie cytuje mistrzów Starego Kontynentu, a jednocześnie pozostaje sobą - dostarcza widzom kolejną tragikomiczną bajkę. Atutem filmu jest zaraźliwy (i naruszający wszelkie tabu) humor. Nieustanne eksplozje złości głównego bohatera to małe arcydzieła komizmu. Wyśmienite aktorstwo.
Dobre serce opiera się na nieustającej konfrontacji dwóch całkowicie różnych postaci. Młody, naiwny i zupełnie nieprzystosowany do życia w wielkomiejskiej dżungli (rzecz dzieje się w Nowym Jorku) Lucas jest bezdomnym. Jacques to jego przeciwieństwo: podstarzały, w miarę zamożny właściciel staroświeckiego baru, wydaje się uosobieniem mizantropa.
Cyniczny, złośliwy i nieufny na każdą niedogodność reaguje zawsze tak samo — frontalnym atakiem pełnym wulgaryzmów i bezlitosnych (a z perspektywy widza przezabawnych) drwin. Obaj panowie spotykają się w szpitalu; pierwszy po nieudanej próbie samobójczej, drugi po piątym już zawale. Tę dziwną parę połączy przyjaźń i specyficzna zależność.
Po opuszczeniu szpitala Jacques otacza Lucasa opieką: zabiera go z ulicy, karmi, ubiera, pozwala mu zamieszkać we własnym domu. Nie jest bezinteresowny, nie kryje też swoich intencji: potrzebny mu następca. Ktoś, kto poprowadzi bar, gdy Jacques'a zabraknie. Co przy jego trybie życia (barman pije, pali i w żaden sposób nie potrafi powstrzymać cholerycznych ataków złości) zdaniem lekarzy nastąpi niebawem.
Pierwszy amerykański film jest zwykle ciężką próbą dla europejskich reżyserów. Oderwani od dobrze znanych realiów własnego podwórka, zobligowani, by wykonać jakościowy skok, niejednokrotnie gubią się. Problem ten nie ominął Dagura Kariego. Chociaż Dobre serce naprawdę dobrze się ogląda, nie sposób nie dostrzec regresu w twórczości Islandczyka.
To nie jest kino na miarę wspomnianych Noi Albinoi i Zakochani widzą słonie. Kari zgrabnie wpisuje się w estetykę amerykańskiego kina niezależnego (tego spod znaku Sundance), dyskretnie cytuje mistrzów Starego Kontynentu (choćby późnego Kaurismakiego), a jednocześnie pozostaje sobą — dostarcza widzom kolejną tragikomiczną bajkę o nieprzystosowanych ekscentrykach.
I tu zaczyna się problem. Bo nie od dziś wiadomo: kino kocha proste historie o wrażliwych nieudacznikach. To schemat, który zawsze wypada dobrze. No właśnie: schemat. W ostatnich latach nie sposób nie dostrzec zmierzchu tego typu kina. Zawsze wygrywało spontanicznością, naturalnością, świeżością, czyli tym wszystkim, co nijak nie idzie w parze z terminem "schemat". Po prostu zbyt wiele takich historii już widzieliśmy.
W efekcie Dobre serce niczym nie zaskakuje. Od pierwszych scen wiemy wszystko: spotkanie zaowocuje wymianą energii i doświadczeń, w której idealizm Lucasa postawi pod znakiem zapytania cynizm Jacques'a. Stary mizantrop, obserwując młodego wrażliwca, przypomni sobie o wszystkim, co dawno stracił itd. Oczywiście można ten schemat odświeżać, ale trzeba mieć na to pomysł. Kari tym razem go nie miał, co potwierdza sztuczne, doszyte jakby na siłę pseudoprzewrotne zakończenie.
Co nie oznacza, że ten film jest kompletnie nieudany. Przeciwnie, jak już pisałem: bardzo dobrze się go ogląda. Wciąż działa kameralna wrażliwość autora Zakochani widzą słonie. Wciąż urzeka jego umiejętność klejenia fabuły z małych, pozornie nieprzystających do siebie epizodów. Atutem Dobrego serca jest też zaraźliwy (i naruszający wszelkie tabu) humor.
Nieustanne eksplozje złości Jacques'a to małe arcydzieła komizmu, raz po raz prowokujące prawdziwe salwy śmiechu na widowni. Całość jest też koncertowo zagrana. Lucas Paula Dano (Aż poleje się krew, Mała Miss) rozczula i wzrusza (chociaż chwilami też irytuje nadmiernym ogrywaniem idei bożego głupca). Co innego Brian Cox (Zodiak, Wszystko gra, 25. godzina): ten tworzy naprawdę wielką kreację, nasyca postać Jacques'a ogromną charyzmą.
To właśnie o takich rolach mówimy, że "aktor zawłaszczył dla siebie cały ekran", czy też że "ukradł film". Ale doskonale radzą sobie także odtwórcy drugoplanowych ról. Cała klientela baru Jacques'a (kominiarz, śmieciarz, żigolak itd.) jest naprawdę wyśmienita. I to ona właśnie aktywnie współtworzy intymną, rodzinną atmosferę, która najlepiej definiuje cały ten film.
Pomimo sporej przyjemności z lektury Dobrego serca fakt pozostaje faktem. Ten film to jedynie cokolwiek mechaniczny przegląd charakterystycznych zagrań autora Noi Albinoi. Swoiste "the best of Dagur Kari". Tym razem o dziwo to wystarczyło. Zadziałało. Ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że następnym razem już nie zadziała.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze