„Wielki Gatsby”, Buz Luhrmann
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuGigantyczne show. Wizualny przepych na pograniczu kiczu. Cyrkowy kalejdoskop. Brawurowe uwspółcześnienie w stylu wczesnego MTV. Taki właśnie jest nowy Gatsby. Sprowadza prozę Fitzgeralda do poziomu rozrywki, ale uderza mocniej niż się spodziewaliśmy.
To był za Oceanem filmowy temat numer jeden: nowy Gatsby. Jaki będzie, czy sprosta oczekiwaniom? Dyskutowano o tym miesiącami, chociaż za trop wystarczyło nazwisko reżysera. Kto widział Moulin Rouge, czy Romea i Julię ten wiedział, czego oczekiwać. Czyli przede wszystkim gigantycznego show. Wizualnego przepychu na pograniczu kiczu. Cyrkowego kalejdoskopu. Brawurowego (chociaż dla wielu nakreślonego zbyt grubą kreską) uwspółcześnienia w stylu wczesnego MTV. Już po seansie potwierdzam: tak, taki właśnie jest nowy Gatsby. Sprowadza prozę Fitzgeralda do poziomu rozrywki, ale uderza mocniej niż się spodziewaliśmy.
Fabułę doskonale wszyscy znamy, więc pokrótce: lata 20, Nowy Jork. Przybywający w odwiedziny do swojej kuzynki Daisy Buchanan (Carey Mulligan) Nick Carraway (świetny Tobey Maguire) zastaje miasto w stanie permanentnego upojenia. Błyskawicznie rodzą się tu wielkie fortuny, z każdego zaułka dobiega jazz, podlewana alkoholem i narkotykami impreza wydaje się nie mieć końca. Szarą eminencją i enfant terrible tego świata jest Jay Gatsby (Leonardo DiCaprio): bajecznie bogaty dandys, autor olśniewających przepychem cotygodniowych bali, ale też postać tajemnicza. Nikt nie wie, skąd wziął się Gatsby i jego budząca zazdrość fortuna. Nick dostaje zaproszenie do rezydencji Jay’a. Panowie zaprzyjaźniają się: bogacz fascynuje prowincjusza, wciąga go w swój świat, ale z czasem okazuje się, że Nick ma mu jedynie ułatwić kontakt z ukochaną sprzed lat. Czy trzeba przypominać, że chodzi tu o poślubioną innemu bogaczowi, Tomowi Buchananowi (Joel Edgerton) Daisy?
Wspomniany na wstępie wizualny przepych jest tu poniekąd głównym bohaterem. Tym razem Luhrmann nie musiał się krępować: zaprezentował ociekającą bogactwem wizję, swoisty Disneyland dla dorosłych: począwszy od małych szczegółów (fryzury, stroje, biżuteria) skończywszy na olśniewających pałacach naszych bohaterów wszystko (naprawdę!) zapiera tu dech w piersiach. Dalej pozostaje nam liczenie plusów i minusów. Do tych pierwszych bez wahania zaliczam tzw. uwspółcześnienie. Bo też (po m.in. zbyt dosłownym w tej kwestii Romeo i Julii) tego właśnie obawiałem się najbardziej. Niepotrzebnie. Luhrmann zręcznie łączy oba światy. Najlepiej widać to na przykładzie na wskroś nowoczesnej ścieżki dźwiękowej (autorstwa Jay Z). Słyszeliście, że nowy Gatsby rozegra się w hip hopowych rytmach? Nie do końca. Na pierwszym planie rozbrzmiewa swing, dixieland, charleston. Ale w hip hopowych wersjach! Rymowane partie pojawiają się w tle, dobiegają jakby zza ściany. Podobnie Luhrmann wmontowuje m.in. zdjęcia współczesnego Nowego Jorku: elementy A.D. 2013 wprowadzane są dyskretnie, ale sugestywnie. Tworzą pomost pomiędzy obiema płaszczyznami czasowymi, podkreślają uniwersalny charakter prozy Fitzgeralda. Scenariusz pozostaje owej prozie wierny, ale i tu zastosowano odmładzający lifting. Bo bądźmy szczerzy: kto uwierzy dziś w dramat (historia de facto identyczna) Wokulskiego z Lalki, czy Tess z powieści Hardy’ego? Rozumiał to wkraczający w indyjskie realia Winterbottom, rozumie też Luhrmann. Miłość Daisy i Gatsby’ego pozostaje siłą sprawczą, nakręca cały mechanizm zdarzeń, ale próżno czekać na naiwny idealizm charakterystyczny dla klasycznej wersji z Redfordem i Mią Farrow. Bo miłość jest tu jedynie iluzją, grą niewartą świeczki, błędem bohatera. Równie ważny okazuje się jego światopogląd, nieokiełznany apetyt na życie, wariacka charyzma, chęć przełamania granic prawdopodobieństwa.
Czy znaczy to, że Luhrmann wziął się za filozofię, że nakręcił film egzystencjalny? Nic bardziej mylnego. I tu przechodzimy do (niestety nieuniknionej) wyliczanki wspomnianych minusów nowej wersji. Przepych odbija się swoistą czkawką. Forma zabiera tak wiele przestrzeni, że nie starcza jej już dla treści. Cyrkowy kalejdoskop wrażeń przyćmiewa psychologię postaci, a cały remake czyni obrazem owszem, niebywale efektownym, ale też zwyczajnie płytkim, błahym. Wątpliwości budzą też decyzje obsadowe. Nie sposób uniknąć tutaj porównań do wspomnianej, klasycznej wersji. Wspaniały (i dalece lepszy od Waterstona) jest Maguire. Ale już DiCaprio irytuje bezmyślnym małpowaniem Redforda, Mulligan (Drive) nie sięga Farrow do pięt i zwyczajnie do roli Daisy nie pasuje. Pozostali aktorzy radzą sobie świetnie, ale para głównych bohaterów niestety rozczarowuje.
Tę wyliczankę plusów i minusów kontynuować można jeszcze długo. Jaka jest konkluzja, jak wypada bilans? Niejednoznacznie. Nie spodziewałem się po Luhrmannie niczego poza olśniewającym widowiskiem, a że wizualne cuda serwowane są tu obficie, nie przeczę: mnie się nowy Gatsby podobał. Nie sądzę, by zadowolił fanów klasycznej wersji, ale na to z definicji nie było szans. Pozostaje slogan o opinii, którą każdy musi wyrobić sobie sam. Do czego namawiam: Gatsby opowiedziany jest wartko. Jednym się spodoba, innym nie, ale na pewno nikogo nie znudzi.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze