„Transcendencja”, Wally Pfister
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuZawiodą się tak oczekujący głębi na miarę tytułu, jak i liczący na fajerwerk w rodzaju „Transformers”. Ale jeżeli ktoś ma ochotę na przyzwoitą rozrywkę… jest Depp, są przepiękne kadry Pfistera, przyzwoite tempo i kilka zaskakujących zwrotów akcji. Film wciąga, nie prowokuje, by zerkać na zegarek itd. Miała być rewolucja, wyszło klasyczne „można, ale nie trzeba”.
Zapowiedzi były buńczuczne, a oczekiwania spore. Reżyserski debiut nadwornego operatora Christophera Nolana (Pfister odpowiada za zdjęcia m.in. w „Incepcji”, „Memento”, czy trylogii „Batmana-Mrocznego Rycerza”), radykalna zmiana wizerunku Johnny’ego Deppa… Tyle, że po amerykańskiej premierze docierały do nas już nieco inne sygnały: film miał umiarkowaną oglądalność i takież recenzje. Jak prezentuje się „Transcendencja” w oderwaniu od promocyjnego show? W tym przypadku sprawdza się porzekadło o prawdzie, która leży pośrodku.
Nieodległa przyszłość. Ludzkość oczekuje przełomu, jaki ma przynieść wynalezienie sztucznej inteligencji. Przodujący w tej dziedzinie naukowcy: Will Caster (Johny Depp) i Joseph Tagger (Morgan Freeman) traktowani są niczym gwiazdy pop. Ich badania budzą ogromne zainteresowanie, ale też sprzeciw, m.in. eko-terrorystów (przewodzi im znana m.in. z „House Of Cards” Kate Mara). Terroryści przeprowadzają udany zamach: laboratorium Taggera zostaje zmiecione z powierzchni ziemi, trafiony pokrytą polonem kulą Caster zapada na chorobę popromienną. Zostaje mu kilka tygodni życia. Zrozpaczona małżonka Will’a, Evelyn (Rebecca Hall) przypomina, że przełomem w badaniach męża było zeskanowanie mózgu małpy. Czemu nie skopiować w ten sposób umysłu umierającego, genialnego naukowca? Eksperyment kończy się sukcesem: Caster staje się wirtualnym bytem, elektronicznym Bogiem, który analizuje dane z prędkością światła, ma dostęp do każdego komputera na świecie itd. Szybko pojawiają się przełomowe wynalazki (m.in. lekarstwa na raka i alzheimera, umożliwiające odtworzenie organów komórki macierzyste). Ale wszechwładza pozostającego poza jakąkolwiek kontrolą Castera budzi również obawy. I to nie terrorystów, ale CIA, FBI i jego byłych współpracowników: Taggera i Watersa (Paul Bettany).
Pfister próbował zadowolić dosłownie wszystkich. Jego „Transcendencja” miała być ambitnym science fiction. A więc (niczym kiedyś „Blade Runner”, a obecnie operujące mniejszym budżetem s-f z Sundance) produkcją wywołującą metafizyczny niepokój, badającą granice percepcji, zadającą całą masę niewygodnych pytań. Ale producenci pragnęli, by jednocześnie był to zarabiający setki milionów rasowy blockbuster. W efekcie nie udało się ani jedno, ani drugie. Fanów „poważnego” science fiction drażnić będą hollywoodzkie uproszczenia, luki w logice scenariusza, uroczy, ale naiwny wątek miłosny; czy obrażająca niekiedy inteligencję widzów narracja. Bywalcy multipleksów nie znajdą tu z kolei oczekiwanej orgii efektów specjalnych, walk, eksplozji itd. Podobnie jest z rolą Deppa: aktor zrezygnował z błazenady a’la Jack Sparrow, dorzucił nutkę cynicznego znudzenia, ale o przełomie mówić naprawdę nie sposób.
Tyle, że od dawna kochamy Deppa nie za szalone transformacje a’la Fassbender, ale za jego charyzmę. I tak jest z całą „Transcendencją”. Zawiodą się tak oczekujący głębi na miarę tytułu, jak i liczący na fajerwerk w rodzaju „Transformers”. Ale jeżeli ktoś ma ochotę na przyzwoitą rozrywkę… jest Depp, są przepiękne kadry Pfistera, przyzwoite tempo i kilka zaskakujących zwrotów akcji. Film wciąga, nie prowokuje, by zerkać na zegarek itd. Miała być rewolucja, wyszło klasyczne „można, ale nie trzeba”. Ale czy naprawdę ktoś oczekiwał czegoś więcej po kolejnym produkcie made in Hollywood? Ja nie i dlatego projekcję zaliczam do (względnie) udanych.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze