Nominowana w 13 oscarowych kategoriach adaptacja prozy Scotta F. Fitzgeralda. I jednocześnie przełom w reżyserskiej karierze Davida Finchera.
Mówiąc wprost - ten, owszem po amerykańsku uproszczony, ale jednak traktat o naturze czasu odrywa od rzeczywistości, której rytm wyznaczają wskazówki zegarów. Albo jeszcze prościej - ten blisko trzygodzinny film ogląda się tak, jakby trwał piętnaście minut. Takie miałem wrażenie po projekcji. Jak to, już koniec? Przecież to miało trwać trzy godziny. Wydobyty z kieszeni zegarek wskazał jasno - faktycznie minęły blisko trzy godziny. A te piętnaście minut? Tak mi się po prostu wydawało, dałem się wciągnąć. Ale też bądźmy szczerzy - czy istnieje lepszy dowód na istnienie unikalnej magii kina?