"Ciekawy przypadek Benjamina Buttona", David Fincher
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuNominowana w 13 oscarowych kategoriach adaptacja prozy Scotta F. Fitzgeralda. I jednocześnie przełom w reżyserskiej karierze Davida Finchera. Film oglądamy z zapartym tchem. I chociaż jest to wszystko jedynie baśnią, niezwykła siła Fincherowskiej wizji sprawia, że odbieramy ją bez zastrzeżeń. To prawdopodobnie najbardziej olśniewający wizualnie film, jaki podarowało nam kino ostatnich lat. Zadziwia właściwie każda scena. Tym obrazem Fincher dołącza do grona wielkich wizjonerów kina, takich jak Terry Gilliam czy Tim Burton.
Nominowana w 13 oscarowych kategoriach adaptacja prozy Scotta F. Fitzgeralda. I jednocześnie przełom w reżyserskiej karierze Davida Finchera.
W pierwszych scenach widzimy nowoorleański szpital. Umierająca kobieta prosi córkę o przeczytanie starego, zakurzonego pamiętnika. W ten sposób wkraczamy w realia (naprawdę ciekawej) historii Benjamina Buttona — mężczyzny, który przyszedł na świat w ciele 80-letniego, pomarszczonego starca. Porzucony przez biologicznych rodziców, przygarnięty przez pensjonariuszy domu spokojnej starości, żył odwrotnym życiem. Jego ciało z każdym dniem stawało się coraz młodsze, w jesieni życia przybrało kształty małego chłopca, zmarło w niemowlęcej powłoce. Streścić tej historii niepodobna. Benjamin stał się świadkiem całej amerykańskiej historii XX w. I jednocześnie, wbrew wszelkim przeciwnościom, bohaterem niezwykle barwnego życia. Groteskowy staruszek przeistaczający się w pięknego młodzieńca podróżował po lądach i oceanach, brał udział w ważnych wydarzeniach zeszłego stulecia, wreszcie kochał i był kochany. I chociaż jest to wszystko oczywiście jedynie baśnią, niezwykła siła Fincherowskiej wizji sprawia, że odbieramy ją bez zastrzeżeń. I oglądamy z zapartym tchem.
To prawdopodobnie najbardziej olśniewający wizualnie film, jaki podarowało nam kino ostatnich lat. Zadziwia właściwie każda scena. Mieszając ze sobą elementy fantastyczne (obserwujemy np. zrozpaczonego po śmierci syna zegarmistrza, który tworzy maszynę cofającą czas) i realistyczne (od epizodów z drugiej wojny światowej po atak huraganu Katrina) Fincher tworzy wielkie widowisko, pokaz niczym nieograniczonej wyobraźni, barokowy w swym bogactwie sen. Po czym, przy zastosowaniu wszystkich możliwości, jakie daje współczesna kinematografia, przenosi ów sen wprost na ekran. Sam przyznaje, że jeszcze kilka lat temu realizacja tego projektu nie byłaby możliwa. Bo też wszystko to, co wyczyniają pod jego kierunkiem spece od zdjęć, charakteryzacji, scenografii, cyfrowych efektów specjalnych, przechodzi najśmielsze oczekiwania. Tego naprawdę nie da się opisać, trzeba to po prostu zobaczyć. Ciekawym przypadkiem Benjamina Buttona Fincher dołącza do grona wielkich wizjonerów kina, takich jak Terry Gilliam czy Tim Burton.
I jednocześnie ukazuje nam sens całej swojej artystycznej drogi. Bo największym wrogiem wspomnianych wizjonerów od zawsze były niebotyczne budżety, niezbędne, by realizować ich zamierzenia. Tragiczne konsekwencje tego faktu wielokrotnie odczuwał choćby Terry Gilliam, którego liczne projekty najzwyczajniej nie znajdowały źródeł finansowania (kapitalnie opowiada o tym dokument Zagubiony w La Manchy). Świadomy tych ograniczeń Fincher przez ponad dwadzieścia lat budował renomę niezwykle sprawnego rzemieślnika, któremu producenci mogą ufać. Wpierw realizował rewolucyjne reklamy (Nike, Pepsi) i teledyski dla największych (Rolling Stones, George Michael). Później zademonstrował swoje możliwości jako autor kina gatunkowego (Obcy 3, Siedem) i pokoleniowego (Fight Club). Teraz widzimy, że wszystko to było dla niego jedynie przepustką do wielkich pieniędzy, niezbędnych przy realizacji takich obrazów jak Zodiak czy przede wszystkim Ciekawy przypadek Benjamina Buttona.
Ale sama wyobraźnia i sprawność warsztatowa nie wystarczą. Fincher nie dostałby zielonego światła dla produkcji Buttona, gdyby nie miał fenomenalnego wyczucia filmowej narracji. W swoim nowym filmie jawi się przede wszystkim jako kapitalny narrator i niesamowity gawędziarz. Ta blisko trzygodzinna opowieść rozgrywa się w wolnym, niespiesznym tempie. A ogląda się ją jak thriller. I jednocześnie chłonie jak czytane w dzieciństwie baśnie Andersena czy Braci Grimm. Ciekawy przypadek… bezlitośnie wciąga, nie pozwala oderwać oczu od ekranu. Bo też pomimo bardzo szerokiego kontekstu, niezliczonych aluzji i nawiązań historia Benjamina Buttona to przede wszystkim baśń dla dorosłych. Nakreślona w zgodzie z wszelkimi prawidłami baśniowego kanonu.
I tu zaczyna się problem. Bo pośród niezliczonych pochwał, jakimi obsypano ten film, są też (co prawda nieliczne) głosy krytyczne. Że to naiwne, chwilami łzawe, a chwilami łopatologiczne. No cóż, baśń rządzi się swoimi prawami, musi być w niej morał, gloryfikacja pewnych postaw itd. I tak właśnie jest w Ciekawym przypadku…. Ale też pod płaszczykiem baśniowego sztafażu Fincher przemyca proste, ale uniwersalne prawdy. Żyjący w odwrotnym kierunku na linii czasu bohater szybciej niż inni dostrzega prawa ulotności i przemijania. Od małego zaczyna dostrzegać, że wszystko jest nam dane jedynie na chwilę. Na własnym przypadku obserwuje przemianę brzydkiego kaczątka w łabędzia. I przede wszystkim doświadcza podstawowej prawdy, że ciekawe życie ma ten, który jest ciekawy życia. Jest to oczywiście chwilami naiwne, ale zgodnie z logiką baśni — zawsze prawdziwe. Kto ma alergię na baśnie, ten może Buttona nie zaakceptować. Pozostali na pewno będą zachwyceni.
Ale też do baśni ten film się nie ogranicza. Mniej wrażliwemu widzowi Ciekawy przypadek… może wydać się jedynie efektownym fajerwerkiem. Tak naprawdę cały ten fajerwerk to nieustający hołd, jaki Fincher i jego ekipa składają magii kina. I mamy tu też owego kina skróconą historię. Od scen stylizowanych na produkcje Braci Lumiere, od słynnego pociągu wjeżdżającego na stację, poprzez czasami subtelne, a czasami z przymrużeniem oka demonstracyjne cytaty z kina kolejnych epok. Jest tu też nawiązanie do zapoczątkowanej przez Doctorowa amerykańskiej tradycji literackiej, która losy pojedynczego bohatera czyni klamrą spinającą historiograficzne freski z historii najnowszej. Jest wyraźna inspiracja malarstwem (od Maneta i Toulouse-Lautreca po postmodernistów). Ale na pierwszym planie jest przede wszystkim deklaracja miłości do kina i nieustającej fascynacji jego magią.
Mówiąc wprost — ten, owszem po amerykańsku uproszczony, ale jednak traktat o naturze czasu odrywa od rzeczywistości, której rytm wyznaczają wskazówki zegarów. Albo jeszcze prościej — ten blisko trzygodzinny film ogląda się tak, jakby trwał piętnaście minut. Takie miałem wrażenie po projekcji. Jak to, już koniec? Przecież to miało trwać trzy godziny. Wydobyty z kieszeni zegarek wskazał jasno — faktycznie minęły blisko trzy godziny. A te piętnaście minut? Tak mi się po prostu wydawało, dałem się wciągnąć. Ale też bądźmy szczerzy — czy istnieje lepszy dowód na istnienie unikalnej magii kina?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze