"Step Up: Taniec zmysłów", reż. Anne Fletcher
DOROTA SMELA • dawno temuW filmie tanecznym liczy się przede wszystkim efekt spektaklu. Tak jak w bollywoodzkich romansach, gdzie nie fabuła, ale olśniewające feerią barw, egzotyką i rytmiczną bhangrą widowisko wprowadza widza w swoisty trans, tak i w tym wypadku radości tańca i podziwiania sprężystych ciał młodych aktorów nie jest w stanie zepsuć żadna najgłupsza historia. Zwłaszcza że jest ona jawnym pretekstem do pokazania młodych ciał w tańcu. Ścieżka dźwiękowa oscyluje pomiędzy hip-hopem, nu soulem i muzyką dyskotekową o odcieniu r&b. Choreografia i wykonanie sekwencji tanecznych stoją na najwyższym poziomie, co widać doskonale, bo operator kamery nie daje tancerzom żadnej taryfy ulgowej. Ich wyczyny wpisują się w najlepsze tradycje kina tanecznego.
Każdemu krytykowi zdarza się trafić na film, który pomimo licznych słabości po prostu go rozbraja. Step Up: Taniec zmysłów jest przeznaczony dla widza dwojakiego rodzaju: nastolatka oraz wielbiciela tańca, a najlepiej kogoś spełniającego obydwa te kryteria.
To film, który wywodzi się ze skrajnie skonwencjonalizowanego podgatunku kina tanecznego, operującego bardzo ograniczoną liczbą wariantów fabularnych. Wszystko w jego fabule zdaje się skądś pożyczone i pachnie powtórką z rozrywki. Tylko popatrzcie.
Tyler, wysoki i nonszalancki nastolatek wywodzący się ze złych przedmieść, mówi w taki sposób, jakby wiecznie żuł gumę i miał wszystko gdzieś. Jego życie kręci się wokół koszykówki, hip-hopu i chuligańskich wyskoków. Złapany na próbie włamania do Szkoły Sztuk w Baltimore, zostaje ukarany przymusową pracą społeczną, którą ma wykonywać w tej w szkole przez 200 godzin. Tu w oko wpada mu Nora, uczennica ostatniej klasy tańca, niechętnie patrząca na dryblasa w roboczym kombinezonie. Kiedy pechowo jej partner doznaje kontuzji, dziewczyna szuka zastępcy. Nie ma rady, w obliczu zbliżającego się terminu występu dyplomowego musi iść na kompromis — pada na Tylera, bo zgodnie z wymogami gatunku wszyscy koledzy ze szkoły tańca okazują się zniewieściałymi fajtłapami, niezdolnymi do wykonania najprostszych układów (Wirujący seks).
Chłopak z przedmieścia, niczym nieoszlifowany diament, po kilku lekcjach pokazuje wyjątkowy talent (Zatańcz ze mną). Mało tego, z czasem wychodzi na jaw jego twórcza wyobraźnia i jako choreograf ożywia sztywne baletowe układy Nory (Wytańczyć marzenia, W rytmie hip-hopu). Podczas wypełnionych tanecznym zapałem prób między dwojgiem ludzi z różnych światów wybucha uczucie (Gorączka sobotniej nocy). Żeby nie zdradzić całej fabuły, powiem tylko, że w dalszej części Step Up łatwo doszukać się zapożyczeń z takich filmów jak Billy Elliot czy Flashdance.
Te i inne grzechy można jednak Step Up wybaczyć, bo w filmie tanecznym liczy się przede wszystkim widowiskowość. Tak jak w bollywoodzkich romansach, gdzie nie fabuła, ale olśniewające feerią barw, egzotyką i rytmiczną bhangrą, widowisko wprowadza widza w swoisty trans, tak i w tym wypadku radości tańca i podziwiania sprężystych ciał młodych aktorów nie jest w stanie zepsuć żadna najgłupsza historia. Zwłaszcza że jest ona pretekstem do pokazania młodych ciał w tańcu. Ścieżka dźwiękowa oscyluje pomiędzy hip-hopem, nu soulem i muzyką dyskotekową o odcieniu r&b. Choreografia i wykonanie sekwencji tanecznych stoją na najwyższym poziomie, co widać doskonale, bo operator kamery nie daje tancerzom żadnej taryfy ulgowej. Ich wyczyny wpisują się w najlepsze tradycje kina tanecznego. A to, moi drodzy, z pewnością wystarczy, by mile spędzić czas, jako i ja go spędziłam.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze