„Autor widmo”, Roman Polański
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuSprawna adaptacja bestsellerowej powieści Roberta Harrisa. Zgrabny, dobrze skrojony, trzymający w napięciu i hołdujący klasycznym regułom gatunku thriller polityczny. Najważniejszy jest tutaj nastrój. Narastające poczucie zagrożenia, tajemniczość, niedopowiedzenia, fatalizm, lęk przeradzający się w paranoję. Polański osacza swojego bohatera stopniowo i niespiesznie. Istotne są detale, pojedyncze informacje, napięcie między bohaterami. Zaskakujące zakończenie. Film ogląda się z zapartym tchem.
Od zawsze podziwiałem Polańskiego za niezłomność. Dziecko, którego rodziców zamordowano w trakcie Holokaustu; młody reżyser, który musiał uciekać na drugi koniec świata, by kręcić filmy. Oczekujący narodzin dziecka mąż, którego żona została (dosłownie) poćwiartowana. I wreszcie bez mała osiemdziesięcioletni facet osadzony w więzieniu za grzechy sprzed kilku dekad. I w tym wszystkim Polański nie dał się złamać. Nadal świetnie wygląda. Zawsze elegancki, modny, elokwentny i dowcipny.
Zawsze na planie kolejnego filmu, w którego obsadzie (również zawsze) brylują największe gwiazdy światowego kina. Jedyny polski reżyser, który osiągnął prawdziwy sukces. Konsekwentnie podkreślający swoje pochodzenie patriota. Ale także hedonista, dekadent, piewca urody życia. I właśnie dlatego Polański wzbudza tak duże emocje. Bo z jednej strony jest wymarzonym celem dla tak mocno zakorzenionej w naszych rodakach zawiści, o zaściankowym konserwatyzmie nie wspominając. Z drugiej jest tytanem (kina i życia), którego po prostu nie sposób nie kochać.
I stąd też całe (cokolwiek przesadzone) zamieszanie wokół jego najnowszego filmu. Berlińska premiera podzieliła światową krytykę. Przeważająca większość dziennikarzy padła na kolana, nazywając Autora widmo najwybitniejszym dziełem Polańskiego od czasu Chinatown. Ale znaleźli się też i tacy, którzy dopatrują się tutaj świadectwa artystycznego kryzysu. I jedni, i drudzy mijają się z prawdą.Bo Polański ma właśnie za sobą serię bardzo ważnych i bardzo osobistych filmów (przede wszystkim wymarzoną adaptację Dickensowskiego Olivera Twista i będącego swoistym hołdem dla wymordowanych w warszawskim getcie Pianistę).
A Autor widmo to raczej chwila oddechu, czy może konsekwentnie podejmowany przez autora Dziecka Rosemary sprawdzian w dziedzinie wysokobudżetowego mainstreamowego kina gatunkowego. I taka jest właśnie prawda o Autorze widmo. To przede wszystkim bardzo sprawna adaptacja bestsellerowej powieści Roberta Harrisa. A więc zgrabny, dobrze skrojony, trzymający w napięciu i hołdujący klasycznym regułom gatunku thriller polityczny.
W centrum wydarzeń jest tutaj tytułowy ghost writer (Ewan McGregor). Do końca filmu nie poznamy nawet jego imienia, bo też i anonimowość jest sednem tej profesji.
Autorzy widmo to ci, którzy spisują (auto)biografie znanych postaci z życia publicznego, nie roszcząc sobie później (za odpowiednio sowitą opłatą) praw do ich autorstwa. Tym razem celem ghosta ma być ukończenie wspomnień słynnego w całym świecie, kontrowersyjnego angielskiego premiera Adama Langa (wyraźnie wzorowany na postaci Tony'ego Blaira Pierce Brosnan). Ukończenie, a nie napisanie, bo manuskrypt jest prawie gotowy. Problem w tym, że poprzedni ghost zmarł w tajemniczych okolicznościach (jego ciało wyrzuciło morze, policja orzekła samobójstwo). McGregor przybywa na odciętą od świata ekskluzywną wyspę, rozpoczyna serię wywiadów z Langiem, ale od początku coś jest nie tak.
Ktoś wyraźnie obserwuje ghosta, Lang uparcie milczy na temat pewnych okresów swojego życia, pomiędzy domownikami ekskluzywnej rezydencji panuje dziwaczne napięcie. Chwilę później wybucha skandal — Lang zostaje oskarżony o współudział w ludobójstwie (chodzi o niedemokratyczne metody walki z terroryzmem), rozpoczyna się medialna nagonka. Ghost próbuje odciąć się od całego zamieszania. Sumiennie wykonuje swoje obowiązki, dokopując się do coraz to bardziej zaskakujących szczegółów. Dziwnym trafem jego praca najwyraźniej budzi w otoczeniu byłego premiera większe zainteresowanie niż zagrażająca Langowi ekstradycja i proces przed trybunałem haskim.
Jako się rzekło: Autor widmo to klasyczny thriller polityczny. Co oczywiście nie oznacza, że Polański serwuje nam kino w stylu "zabili go i uciekł". Przeciwnie. Od pierwszych scen najważniejszy jest tutaj nastrój. Narastające poczucie zagrożenia, tajemniczość, rozciągające się wszędzie macki niewidzialnego spisku, niedopowiedzenia, fatalizm, lęk przeradzający się w paranoję… A pośrodku tego wszystkiego samotna i bezbronna jednostka. Polański osacza swojego bohatera stopniowo i niespiesznie. Istotne są detale, pojedyncze informacje, napięcie między bohaterami.
Właściwie na pozór przez 2/3 filmu nic się nie dzieje. A jednak ogląda się to z zapartym tchem. Polański nie po raz pierwszy (dość wspomnieć Matnię, Wstręt, Lokatora czy Dziecko Rosemary) udowadnia, że w kreśleniu kafkowskiej, nacechowanej lękiem atmosfery wciąż jest (dosłownie) mistrzem świata.
Nieco gorzej jest, kiedy akcja nabiera tempa, a reżyser zaczyna wyjaśniać nam kulisy spisku. Tutaj mogą razić drobne uproszczenia, pewne nielogiczności, czyli tzw. scenariuszowe dziury, których tym razem nie ustrzegł się Polański.
Może zawinił pospieszny montaż (istotny był termin premiery na festiwalu w Berlinie), może zadziałała zwyczajowa ułomność kinowej adaptacji względem literackiego pierwowzoru (w książce zawsze jest więcej czasu i miejsca na nakreślenie szerszego niż w wypadku filmu kontekstu zdarzeń). Ale tę drobną słabość narracyjną twórcy skutecznie pokrywają perfekcyjną realizacją. Bo naprawdę wyśmienite jest tutaj aktorstwo. Poza powszechnie chwalonymi McGregorem i Brosnanem nie sposób nie wspomnieć o Olivii Williams (to najlepsza kreacja w Autorze widmo) i zaskakująco dobrze radzącej sobie gwieździe Seksu w wielkim mieście Kim Cattrall.
Na osobne brawa zasługuje Paweł Edelman (jego zimne, świetnie wygrywające wszelkie niuanse opuszczonego zimą modnego uzdrowiska zdjęcia wydają się wręcz telepatycznie zbieżne z intencjami reżysera). No i finał. Bo nawet jeżeli Polański odrobinę nabroił, nieco zbyt pospiesznie objaśniając kulisy nakreślonej przez siebie intrygi, finał zaserwował naprawdę mocny i poruszający.
Autor widmo nie jest (jak chcieliby tego niektórzy publicyści) arcydziełem. Ustępuje wielu wcześniejszym filmom Polańskiego (choćby już wspomnianym, niedawnym Oliverowi Twistowi i Pianiście).
Ale nie o to tu chodzi. Bo Ghost Writer to przede wszystkim dowód na to, że autor Noża w wodzie wciąż jest w formie, wciąż kręci kino na najwyższym światowym poziomie. I co najważniejsze: nadal doskonale rozumie (i aktywnie komentuje) współczesność. W jego wypadku nie może być mowy o syndromie Wajdy, Kawalerowicza czy ostatnio choćby Scorsese (a więc o emerytach kręcących wysmakowane estetycznie, ale coraz mniej kogokolwiek interesujące filmy). Polański przeciwnie, wciąż jest na czasie. Przykład?
Choćby to, że angielska premiera Autora widmo w zaskakujący sposób zbiega się z początkiem prac tzw. komisji Chilcota (komisji śledczej, która ma prześwietlić nadużycia m.in. Tony'ego Blaira w trakcie wojny z terroryzmem). Zbieg okoliczności? Być może. Ale tych zbiegów okoliczności jest więcej. Choćby to, że obecna sytuacja Polańskiego bardzo przypomina los filmowego Adama Langa (groźba ekstradycji, domowy areszt w luksusowym kurorcie). I tak było z Polańskim zawsze. Nieżyczliwi mu filmoznawcy od dawna dowodzą, że wszystkie nieszczęścia wykrakał sobie sam, kręcąc kolejne filmy. I coś w tym jest. Ale jest to też temat na zupełnie już inny tekst.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze