„Wstyd”, Steve McQueen
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuMcQueen opowiada historię zamożnego, przystojnego i całkowicie uzależnionego od seksu mieszkańca Nowego Jorku (rewelacyjny Fassbender). Od pierwszych ujęć operuje transową, narkotyczną narracją. Bezbłędnie wygrywa detale, kapitalnie operuje muzyką i światłem, cudownie ustawia kolejne kadry. Film hipnotyzuje i zawłaszcza uwagę widza. Do tego dochodzi niesamowity obraz Nowego Jorku: monumentalnego, emocjonalnie wypalonego miasta, w którym wszystko jest niezwykle intensywne, ale też powierzchowne.
Dawno już nie było filmu tak konsekwentnie nazywanego kontrowersyjnym. Festiwalowy pochód McQueena (m.in. główne nagrody w Wenecji) znaczyły tak owacje na stojąco, jak i ogłuszające gwizdy poirytowanych widzów. Szczerze mówiąc ciężko mi to zrozumieć. Bo McQueen (Głód) jest artystą dojrzałym. Nie traci czasu na bezmyślne epatowanie, i wcale nie podpiera się (co mu zarzucano) pornografią. Sam film doczekał się skrajnych ocen, w oczach światowej krytyki Wstyd to albo przełomowe arcydzieło, albo pretensjonalny gniot. Cóż, moim zdaniem obie opinie są mocno przesadzone, a prawda leży pośrodku.
McQueen opowiada historię zamożnego, przystojnego i całkowicie uzależnionego od seksu mieszkańca Nowego Jorku. Brandon Sullivan (rewelacyjny Fassbender) uwodzi przypadkowo poznane kobiety, korzysta z usług prostytutek, karmi się internetową pornografią, nie gardzi masturbacją. Mieszka samotnie, poszukuje coraz mocniejszych doznań i pod żadnym pozorem nie chce angażować się w relacje z innymi ludźmi. Stąd ciężko mu zaakceptować nagłe pojawienie się rozchwianej emocjonalnie siostry, początkującej piosenkarki Sissy (znana m.in. z Drive Carey Mulligan).
Przez pierwsze pół godziny Wstyd dosłownie wbija w ziemię. Czuć, że McQueen odniósł sukces także jako rzeźbiarz, fotograf czy artysta wizualny. Bo autor Głodu przeprowadza bezkompromisowy atak na nasze zmysły. Od pierwszych ujęć operuje transową, narkotyczną narracją. Bezbłędnie wygrywa detale, kapitalnie operuje muzyką i światłem, cudownie ustawia kolejne kadry. Wstyd autentycznie hipnotyzuje, wali między oczy i zawłaszcza uwagę widza. Do tego dochodzi niesamowity obraz Nowego Jorku: monumentalnego, emocjonalnie wypalonego miasta, w którym wszystko jest niezwykle intensywne, ale też całkowicie powierzchowne. Na tym tle McQueen kreśli obraz życia współczesnego singla. Z początku trafia bez pudła: unika ocen, nie stawia żadnej tezy, po prostu obserwuje. Jego Brandon odrzuca kompromisy, żyje tak, jak chce. Co ważne: jest w pełni świadomy konsekwencji. Raz wspina się na szczyty doznań, kiedy indziej jest przejmująco samotny. Nie rozprasza się cudzymi problemami, ale też coraz bardziej traci umiejętność nawiązywania kontaktów innych niż przelotne. Bywa królem życia, bywa też coraz mocniej zagubionym neurotykiem. Na tym etapie Wstyd to obraz mocny, bardzo współczesny, bez wątpienia uniwersalny, może nawet pokoleniowy.
Tym bardziej dziwi gwałtowna wolta, jaką McQueen zarządza gdzieś mniej więcej w połowie filmu. Dalej obserwujemy już postępującą patologię. Głód doznań bohatera przyjmuje charakter kompulsywny, seks staje się sposobem na wypełnienie wewnętrznej pustki. Pojawia się lęk i tytułowy wstyd. Niestety: McQueen nie umie już tego tak atrakcyjnie sprzedać. Staje się manieryczny, przesadzony, chwilami nawet nieco pretensjonalny. I co najgorsze: na własne życzenie traci wspomniany już uniwersalny charakter filmu. Rezygnuje z tego, co mogły odnieść do siebie miliony widzów na całym świecie. W zamian daje opis choroby. Irytująco rozedrganą psychodramę, z której w dodatku nie potrafi wybrnąć. Bo finałowy zwrot akcji i całe zakończenie są już najzwyczajniej chybione.
Ale i tak warto Wstyd obejrzeć. Dla wirtuozerskiej formy, która czyni seans doznaniem bez mała narkotycznym. Dla co najmniej ciekawych obserwacji z pierwszej połowy seansu. I dla fenomenalnej kreacji Fassbendera. Fassbender to w ogóle temat na oddzielny tekst. Z jednej strony aktor o oszałamiającej, przywodzącej na myśl młodego De Niro, technice gry. Prawdziwy kameleon, który umie się całkowicie przeistaczać. Z drugiej: idol hipsterskiej młodzieży, coraz mocniej zagrażający (dotąd niepokonanemu na tym polu) Ryanowi Goslingowi. Co cieszy mnie szczególnie mocno. Bo Gosling ma swoją charyzmę, ale w porównaniu z Fassbenderem aktor z niego żaden.
Powodów, by obejrzeć Wstyd jest zresztą znacznie więcej. Przede wszystkim sam McQueen. Nawet jeśli autor Głodu tym razem nieco się zapędził i tak pozostaje jednym z najciekawszych młodych (Wstyd to zaledwie drugi jego film) reżyserów. Mało kto potrafi dziś tak jak on uruchomić prawdziwą magię kina. W Głodzie wyszło mu to jeszcze lepiej. Ale i za Wstyd (nomen omen) wstydzić się nie będzie musiał.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze