"21", Robert Luketic
DOROTA SMELA • dawno temuScenariusz nafaszerowano bzdurami. Jim Sturgess ramię w ramię z Kevinem Spacey kradną kadry. Choć w sumie nie ma komu, bo cała reszta aktorów to zupełnie inna liga. I jeszcze ta wata fabularna, która wypełnia środek filmu - wysilony romans, ukrywanie przed dawnymi kumplami - nieudacznikami - wszystko to reżysersko wyraźnie kuleje. Całość ani nie jest wiarygodna, ani nie wciąga, a na koniec jeszcze rzuca w twarz irytującym morałem.
Dramat z elementami sensacji i filmu college'owego. Z jednej strony film z ulubionej przez kinomanów serii Żądła - czyli o wszelkiego rodzaju przekrętach i szwindlach, z drugiej obyczajówka ze szczyptą romansu i tematyki społecznej. Powinno być ciekawie, ale przeważnie nie jest.
Film jest zresztą adaptacją opartego na faktach bestsellera Bena Mezricha. Rzecz dzieje się w Bostonie. Ben Campbell, student prestiżowej uczelni MIT (Massachusetts Institute of Technology), pochodzi z ubogiej rodziny i nie stać go na dalsze studia. Dlatego bierze udział w programie stypendialnym, który nie rokuje wielkich szans powodzenia, bo nie dość, że kandydatów jest wielu, to jeszcze komisja wymaga, by stypendysta zrobił na niej piorunujące wrażenie. Tymczasem Ben to nieśmiały chłopak, który wszystko zawdzięcza ślęczeniu nad książkami, przez co niestety nie wystarcza mu już czasu na zdobywanie życiowego doświadczenia. Chłopak nie chodzi na imprezy, nie umawia się z dziewczynami, nie potrafi brylować w towarzystwie, tym bardziej robić piorunującego wrażenia. Jedyne, co mu wychodzi, to liczenie. Jest w tym lepszy niż przeciętny student, może nawet lepszy niż przeciętny wykładowca matematyki. A to z kolei nie uchodzi uwadze profesora Rosy, organizującego po zajęciach coś w rodzaju elitarnego kółka matematycznego, do którego Ben zostaje wkrótce zaproszony. Chłopak jest nieco zdziwiony, kiedy dowiaduje się, że jego koledzy i koleżanki po nocach spotykają się w gmachu szkoły, by liczyć karty. Tym bardziej nie podoba mu się propozycja wykładowcy, by swe możliwości intelektualne zaprząc do grabienia kasyn w Vegas. Po paru dniach dochodzi jednak do wniosku, że w sklepie z krawatami nie ma szans zarobić na naukę i decyduje się wziąć udział w przekręcie. Grupa ma opracowaną strategię gry w Black Jacka — jeden z nich jest dużym graczem, któremu reszta, poprzebierana i zakonspirowana, daje sygnały, gdy talia jest gotowa do gry. Dalej wszystko zależy od matematyki i zimnej krwi gracza. Dla Bena, który ma jedno i drugie, zaczyna się przygoda życia — drogie hotele, modne kluby, imprezy do rana i duże pieniądze — to uroki nowego życia studenta. Pracownicy kasyna — specjaliści od oszustw, to jego utrapienie. Czy chłopak zdoła wycofać się z gry na czas?
Ta historyjka, która może nie rzuca na kolana, z pewnością mogłaby przytrzymać w kinowym fotelu przez półtorej godziny seansu. I nawet z początku to czyni. Młody i utalentowany Jim Sturgess (Across the Universe) ramię w ramię ze starym wygą Kevinem Spacey, jak to się mówi — kradną kadry. Choć w sumie nie ma komu, bo cała reszta aktorów to zupełnie inna liga. Jeszcze gorzej jest ze scenariuszem, który zwyczajnie nafaszerowano bzdurami. Na Boga, gdyby bycie szulerem było tak proste, to każdy student politechniki od dawna miałby willę z basenem. Nasi prymusi dają sobie znaki, których dyskrecja przypomina machanie flagą Tybetu na placu Tiananmen, a ich pomysły na konspirację przejrzałby policjant z drogówki, nie mówiąc o specjalistach od oszustw hazardowych. I jeszcze ta wata fabularna, która wypełnia środek filmu — wysilony romans, ukrywanie przed dawnymi kumplami — nieudacznikami — wszystko to reżysersko wyraźnie kuleje. Nic dziwnego, Robert Luketic robił dotąd szalone komedie (Legalna blondynka) i chyba nie wie, że w filmach sensacyjnych ważnym elementem jest suspens.
Całość ani nie jest wiarygodna, ani nie wciąga, a na koniec jeszcze rzuca w twarz irytującym morałem. Słowem wyprawa do kina na własne ryzyko, chyba, że ktoś lubi tracić pieniądze.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze