"Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady", reż. Tommy Lee Jones
WOJCIECH ZEMBATY • dawno temuWybitny, wręcz doskonały dramat debiutującego w roli kinowego reżysera Tommy’ego Lee Jonesa. Z kunsztownym, nagrodzonym w Cannes scenariuszem Guillermo Arriagi i świetną rolą Jonesa, również laureata Złotej Palmy. Trzy pogrzeby to film tak znakomity, że można by go porównać z ostatnim dziełem innego przekwalifikowanego gwiazdora - Clinta Eastwooda. Oba obrazy łączy problematyka winy i odkupienia, a także niewymuszona, naturalna dojrzałość, zarówno formy, jak i treści.
Wybitny, wręcz doskonały dramat debiutującego w roli kinowego reżysera Tommy’ego Lee Jonesa. Z kunsztownym, nagrodzonym w Cannes scenariuszem Guillermo Arriagi i świetną rolą Jonesa, również laureata Złotej Palmy. Trzy pogrzeby to film tak znakomity, że można by go porównać z ostatnim dziełem innego przekwalifikowanego gwiazdora — Clinta Eastwooda. Oba obrazy łączy problematyka winy i odkupienia, a także niewymuszona, naturalna dojrzałość, zarówno formy, jak i treści.
Trzy pogrzeby są dziełem eklektycznym, a jednocześnie zadziwiająco spójnym i oryginalnym. Przede wszystkim jest to western — historia podstarzałego kowboja, który usiłuje uhonorować zabitego przyjaciela, emigranta z Meksyku, i pochować jego zwłoki w rodzinnej wiosce. Jednocześnie daje zabójcy Melquiadesa szansę odkupienia grzechów i odzyskania godności.
Jak na western przystało, bohaterowie jeżdżą konno i kierują się swoiście rozumianym honorem. Ale western, którego akcja rozgrywa się współcześnie, może być tylko westernem post, pewnego rodzaju pastiszem. W filmie Jonesa z konwencji ostał się głównie etos, nutka rebelii i przypisane temu gatunkowi westernowe krajobrazy: Monument Valley, kanion rzeki Kolorado, skaliste pustkowia stanów Utah i Arizony . Sam bohater, który w klasycznym westernie ratowałby pewnie miasteczko i pojedynkował się w samo południe, tutaj okazuje się pożałowania godnym outsiderem, do bólu anachronicznym dziwakiem…
Filmy o Dzikim Zachodzie, ongiś stanowiące główny nurt rozrywkowego kina akcji, wspięły się wraz z Trzema pogrzebami na kolejny szczebel ewolucji. Po krwawych, perwersyjnych dokonaniach Peckinpaha i Sergio Leone oraz antywesternach z lat siedemdziesiątych, kalających mit dzielnego szeryfa, western przeobraża się w gatunek dojrzały i wielce ambitny. Podobny los spotkał już wiele zasłużonych nurtów sztuki, chociażby jazz. Niegdysiejsza popkultura pokryła się szlachetną patyną i zamiast powędrować do skansenu, trafia w gusta koneserów.
Jednakże krzywdzącym byłoby nazwanie Trzech pogrzebów ambitną ramotką. Jones nawiązuje do konwencji, ale śmiało ją przekracza. Otwarcie czerpie z filmu Peckinpaha Przynieście mi głowę Alfredo Garcii, o czym świadczy sam motyw transportu gnijących szczątków przyjaciela, ale obywa się bez maniackiego okrucieństwa Sama.
Dawno już nie widziałem filmu tak przejmująco prawdziwego, dotykającego tak trafnie istoty życia. Trzy pogrzeby płynnie lawirują między komedią i dramatem, nie wywołując wrażenia pokręconej hybrydy. Są nieco romantyczne, wręcz patetyczne, ale też wściekle, bezlitośnie zabawne w swoich obrazach z życia małego miasteczka, absurdalnej wegetacji kur domowych, inwazyjnej kultury telewizyjnej, emocjonalnego wypalenia i rozpadu rodzinnych stadeł. Samo życie, tyle że stojące, jak zwykle, na głowie.
Z drugiej strony w scenach podróży przez pustynię film staje się surowy, podniosły i piękny. Wizualnie to prawdziwy rarytas. Oko widza nie jest bombardowane zbędnymi bodźcami, obrazy płyną sobie niespiesznie, można cieszyć się nimi w skupieniu. A gdzieś dalej kryje się też sens eschatologiczny, głęboki i krzepiący, o którym rozpisywać się nie należy. Zobaczyć trzeba, koniecznie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze