Niestety. Ów drugi nurt nie ma nic wspólnego ze wzmiankowaną Złotą Erą. To prosty, oparty na nostalgii zabieg marketingowy. Wyciągnięci z lamusa bohaterowie minionych lat zwykle nie dorównują charyzmą święcącym triumfy herosom Pixara. Wydawało się, że to właśnie gadające misie z Parku Jellystone mogą odmienić sytuację. No bo ostatecznie jak można nie kochać Yogi’ego i jego wiernego towarzysza Boo Boo? I rzeczywiście: oba misie (chociaż dziś już nie rysowane, ale wygenerowane komputerowo) mają się dobrze. Wszystkie sekwencje z ich udziałem skutecznie przywołują dziś już nieco zapomnianego ducha Hanny-Barbery. A więc humor może niezbyt wysokich lotów (królują kraksy, upadki, rozpłaszczone na twarzach torty itd.), ale o po wielokroć potwierdzonej skuteczności. I tak Yogi jest wciąż tym samym, przeświadczonym o własnym geniuszu, wygadanym, dowcipnym i pomysłowym elegantem w zielonej kreacji (kapelusz i krawat). Wciąż jedno mu w głowie: jak dobrać się do przytarganych przez turystów koszy piknikowych (a konkretnie do ich zawartości). W służbie tej idei Yogi uruchamia cały swój spryt i (jak sam je określa) arcydzieła inżynierii własnej produkcji (wyrzutnie, katapulty, latające machiny itd.). O dziwo te proste pomysły nadal działają. Yogi raz po raz jest nieodparcie zabawny, Boo Boo jak zawsze przeuroczy. By ukazać ich przygody sprytnie (bo nienachlanie) wykorzystano tak modne dziś 3D. Gdyby tylko w całości był to film o dwóch gadających misiach…
Ale nie jest. Twórcy, zatrudniając w tym celu żywych aktorów, przypomnieli też pozostałych bohaterów legendarnych animacji. I tutaj polegli. Niegdyś paranoiczny, trawiony obsesją walki z Yogi’m strażnik Smith dziś jest jedynie wyraźnie zidiociałym, obsesyjnie nieśmiałym naiwniakiem. Pobudzić ma go przybyła właśnie do Jellystone, równie ograniczona, ale za to zdecydowanie mająca czym oddychać reżyserka dokumentów przyrodniczych, Rachel. Trudno uwierzyć w jej umiejętności obsługiwania kamery, bardziej przypomina wiecznie rozchichotaną królową cheerleaderek. Ale i na tym nie koniec. Niegdyś główny temat był jeden: Yogi organizował coraz to i bardziej wymyślne tzw. wielkie ucieczki z Parku. Tym razem sztucznie doszyto tu cały spisek: lokalni politycy chcą zmienić status Parku, oddać go w ręce wpierw drwali, później developerów. I tak cała czwórka musi zjednoczyć siły, by (w tak lubianym przez Amerykanów stylu) przebudzić moralność miejscowej społeczności. W efekcie powstaje koszmarek w najgorszej tradycji telewizyjnych produkcji Disney’a z lat 80.
Ale też obiektywnie trzeba przyznać: nie ma tu katastrofy na miarę wspomnianego, fabularnego Scooby-Doo. Maluchy powinny być zadowolone, a rodzice… dla rodziców przygotowano kapitalny upominek. Na deser (a właściwie na przystawkę) dostajemy klasyczną animację z cyklu Zwariowane melodie. Struś Pędziwiatr ponownie kpi sobie z łowczych talentów Kojota Wilusia. Szaloną dynamikę ich zmagań wspomaga 3D i ubaw jest po same pachy. Ten drobny wstęp doskonale obrazuje, co należy zrobić, by wskrzesić dziś urok opowieści Hanny-Barbery. Ano po prostu: wystarczy nic nie zmieniać.