„Mężczyzna, który przychodził w niedzielę”, Thomas Kanger
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuSkandynawski kryminał cieszy się w Polsce coraz większą popularnością. Autor kryminału koncentruje się na samej zagadce, unikając wątków pobocznych. Do końca trzyma w niepewności, by na ostatnich stronach zastosować woltę, która mało komu przyjdzie do głowy. Efekt końcowy jest znakomity. To bardzo skandynawska książka, sunąca niespiesznym tempem, zarazem w pełni wykorzystująca warunki życia na północy, budująca niezwykły klimat poprzez delikatne odrealnienie.
Skandynawski kryminał cieszy się w Polsce coraz większą popularnością – Mężczyzna, który przychodził w niedzielę może przyczynić się do nasilenia tego zjawiska.
Elina Wiik pojawiła się w poprzednich książkach Thomasa Kangera, a mimo to ją przedstawimy. Jest piękna jak dziewczyna Bonda, dzielna niby Scully i nieustępliwa niczym porucznik Coloumbo. W czasach miękkich, skorumpowanych gliniarzy jawi się jako przykład co najmniej budujący, to policjantka z krwi i kości, pies, co się zowie, choć porusza się kocio. Raz złapanego tropu nie odpuści, choć w tym konkretnym wypadku natrafiła na wyjątkowo nieświeże ślady.
Niemal ćwierć wieku temu zamordowano Ylvę Malmberg, hipiskę, młodą matkę, włóczącą się po Skandynawii i wiodącą życie cokolwiek rozwiązłe. Jej małe dziecko zaginęło, o samą Ylvę nikt nie zamierza się upomnieć, co skłania panią policjant do działania. Zbrodnia może i stara, co nie znaczy, że nie powinna zostać ukarana. Jest tylko jeden szkopuł. W Szwecji morderstwo przedawnia się po dwudziestu pięciu latach… Elina ma miesiąc na rozwiązanie sprawy.
Zadanie wydaje się zupełnie beznadziejne. Nawet kolegom po fachu jej upór wydaje się dziwny, pojawiają się posądzenia o gwiazdorstwo (Elina zdobyła popularność w mediach. Czym? Informacja w innych częściach cyklu, oby prędko spolszczonych). Z kolei jej szef spełnia definicję buraka w stu procentach, wyróżnia się też niemal krawężnikowym brakiem inteligencji. A Elina idzie naprzód, odnajduje kolejnych kochanków Ylvy, rozdrapuje stare tajemnice, wynajdując coraz to nowych podejrzanych i tylko jedno nie przyjdzie jej do głowy: córka ofiary żyje i jest na najlepszej drodze, by podzielić los jej matki.
Powieści, sprzedawane dziś jako kryminały, rzadko nimi są – obowiązuje tendencja gatunkowego miszmaszu, czyli wzmacniania wątków kryminalnych makabrą thrillera, energetyką powieści sensacyjnej, następnie, studzenia sympatycznym romansem, by nie wykipiało. Na tym tle, Thomas Kanger wypada niezwykle zachowawczo. Koncentruje się na samej zagadce, unikając wątków pobocznych – być może z tego powodu efekt końcowy jest tak znakomity. Niektórzy mogą się rozczarować wyciszeniem tej prozy. Wiik niemal nie wyjmuje pistoletu z kabury, brak finałowego pościgu za mordercą, żadnego tu efekciarstwa, a całe śledztwo dokonuje się poprzez szereg rozmów i szperanie w dokumentach. Kto ma czas, ten się zachwyci, zwłaszcza, że autor do końca trzyma w niepewności, by, już na ostatnich stronach zastosować woltę, która mało komu chyba przyjdzie do głowy. To też bardzo skandynawska książka, sunąca niespiesznym tempem właściwym dla krajów spokojnych, zarazem w pełni wykorzystująca warunki życia na północy, budująca niezwykły klimat poprzez delikatne odrealnienie.
Być może pozwalam sobie na nadinterpretację (czyli, doczytuję się tego co chcę, nie tego, co Kanger napisał), ale z Mężczyzny… wychodzi surowa krytyka ideologii hippisów. Co zostało z wzniosłych haseł, głoszonych w latach sześćdziesiątych? Zagubiona dziewczyna, nie rozpoznająca własnych uczuć, rozdarta pomiędzy używaniem a poszukiwaniem sensu, na koniec zabita z kompletnie błahej przyczyny przez bezdusznego durnia. Współcześnie, jest niewiele lepiej – Szwedzi wyglądają na samotnych, zdystansowanych, pełnych brudnych tajemnic.
Te ponure myśli z powodzeniem równoważy postać Eliny Wiik, gliniarza jakich mało. Takich kobiet chcemy tu, nad Wisłą.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze