O Stephenie Kingu mówi się wiele rzeczy nieprawdziwych, tak jak o każdym znanym człowieku. Ma być królem horroru, choćby z racji nazwiska, lecz, jeśli zadamy sobie trud zaklasyfikowania gatunkowego jego ogromnego dorobku, wyjdzie na to, że większa część nie przystaje do grozy. Ponoć ślepnie i je ludzi, żeby zachować wzrok – też nieprawda, nie słyszano o żadnym zjedzonym, który by się poskarżył. Nie jest już nawet najlepiej sprzedającym się pisarzem świata, przynajmniej nie po sukcesach Dana Browna i cyklu o Harrym Potterze. Co o Kingu można rzecz pewnego? Ano, jest mistrzem krótkiej formy, a jego opowiadania, takie jak Langoliery, Ballada o celnym strzale czy Ostatnia sprawa Umneya należą do najlepszych tekstów gatunkowych stworzonych w języku angielskim. Skąd King tutaj? Ano stąd, że Joe Hill jest jego synem i właśnie ukazał się zbiór jego opowiadań.
Większość opowiadań spokojnie kwalifikuje się jako groza. Nawet jeśli Hill podejmuje tematy brodate, banalne, sprawia, że zaczynają świecić nowym blaskiem. Może być to historia redaktorzyny, który natrafiając na genialne, makabryczne opowiadanie, postanawia odnaleźć jego twórcę – co tu kryć, pisarz musi czerpać z życia. Albo piękne uchwycenie kwestii dziecięcych lęków w umieszczonym na końcu Dobrowolnym zamknięciu – opis świata, gdzie intuicja odnośnie istnienia magii miesza się z banalną codziennością, zawiązaniem przyjaźni, durną psotą. Momentami Hill próbuje mierzyć się z klasyką, biorąc na warsztat Van Helsinga z Draculi (Synowie Abrahama), czy Franza Kafkę (pozbawiona wyraźnej przyczyny przemiana narratora w owada w Usłyszysz śpiew szarańczy), w czym wypada raczej średnio, chyba, że ktoś lubi biegać wraz z autorem po utartych szlakach literackich.
Wielbiciele horrorów bez trudu znajdą elementy Kingowskie – doskonały, prawdziwie amerykański styl ogniskowego gawędziarza, zdolność do zbudowania nastroju, czy portretu psychologicznego na dwóch prostych zdaniach, wreszcie, umiejętność wyciągania grozy z najbanalniejszej codzienności. Hill zyskuje jeszcze, gdy porzuca te struktury i rzuca się w surrealizm – leci wówczas dalej i ładniej, niż jego bohater przemieniony w owada. Umie być ckliwy gdy pisze o dziwacznej przyjaźni z dzieciństwa (Pop art), lub naprawdę przerażający (korowód ludzi, duchów, skojarzeń z dramatem rodzinnym składającym się na Maskę mojego ojca, opowiadanie, zdolne wywołać zachwyt u czytelnika i wściekłość każdego kolegi po piórze).
Świat nie zmienia się tak bardzo, jak myślimy. Stephen King swoje najlepsze lata ma chyba już za sobą, dochował się godnego następcy – wychowujący się przy takim tatusiu Hill debiutuje z klasą i energią, której młody autor Carrie mógłby mu tylko pozazdrościć. Upiory XX wieku są książką prawdziwego pisarza o ogromnym talencie, kto nie przeczyta, ten kiep. Och, i jest jeszcze mały literacki prezent, ukryty między kartkami. Jak się nie zachwycać?