„Uniwersytet potworny”, Dan Scanlon
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuMożna narzekać, że to już nie to, że Pixar nie olśniewa jak dawniej masą nowych pomysłów, ale nie sposób zaprzeczyć, że wciąż ogląda się to z ogromną przyjemnością. Dzieciom, rodzicom, dziadkom, prawdziwym kinomanom: „Uniwersytet” z czystym sumieniem można polecić dosłownie wszystkim.
O złotej erze amerykańskiej animacji pisaliśmy na tych łamach wielokrotnie, o jej widocznym w ostatnich sezonach schyłku również. Dreamworks i Sony wciąż nie potrafią dogonić Pixara, ten ostatni zasłania się serią sequeli („Auta 2”, „Uniwersytet potworny”, realizowany właśnie „Gdzie jest Nemo 2”). Kontynuacji „Potworów i spółki” obawiałem się najbardziej. Bo od tego filmu wszystko się zaczęło. W zarezerwowanej tradycyjnie jako „bajka dla dzieci” formie zaserwowano opowieść o przekraczających granice równoległych światów monstrach, które nocami straszą ludzkie dzieci, by z ich lęku czerpać energię elektryczną… Psychodeliczna, rozegrana w swingowym rytmie produkcja zaskoczyła cały filmowy świat. „Potwory” urzekały też nowinkami technicznymi, ale najważniejszy był sam pomysł. A powtórzyć go tak, by nie stracił pierwszej świeżości, by wciąż zaskakiwał, zwyczajnie nie sposób.
Obawy budziła też koncepcja scenariusza. Mike Wazowski i James „Sully” Sullivan na studiach. A więc imprezy, wygłupy, ryzyko wydalenia z uczelni za co bardziej śmiałe wybryki itd. Z jednej strony komiczny samograj, z drugiej pomysł zachowawczy, ograny, daleki od anarchii oryginału. A jednak: Pixar ponownie nas przechytrzył. Pierwsze „Potwory” miały swoją premierę 12 lat temu, z miejsca pogodziły gusta rodziców i ich dzieci, przez lata zyskały miliony fanów. Mając zagwarantowaną uwagę milionów, twórcy mogli całą rzecz rozegrać na nostalgii. I taki jest początek „Uniwersytetu”: zobaczycie swoje ulubione potwory jako słodkie, sepleniące maleństwa. Dokazujące, przezabawne, wpatrzone w profesjonalnych „przestraszaczy” niczym ludzkie dzieciaki w gwiazdy popkultury. Zaręczam, że ma to tonę wdzięku, wywołuje uśmiech, autentycznie rozczula.
Na szczęście Scanlon rozumiał, że nie jest to pomysł na cały film. I rzeczywiście: dalej mamy wspomniane studenckie wygłupy, imprezy, konflikty z surową panią dziekan. Sztampa, ale na tym etapie twórcy odpalają pixarowskie „the best of”. A więc firmowy kalejdoskop, czyli szaloną dynamikę zdarzeń, brawurowe przemieszanie humoru dla dzieci z masą aluzji czytelnych jedynie dla dorosłego widza, groteskowy klimat, wizualne fajerwerki, wszechobecny przepych. Dużo, mocno, głośno, kolorowo… dodatkowym paliwem okazuje się sprytnie nakreślony konflikt między znanymi z „jedynki” przyjaciółmi na śmierć i życie. Na studiach są skłóconymi antagonistami: Mike to fajtłapowaty kujon, klasyczny nerd, Sully przeciwnie: atletyczny gwiazdor kampusu, ulubieniec dziewczyn, który regularnie wyśmiewa się z Wazowskiego. A stąd już blisko do kolejnych „firmowych” zagrań: disney’owskiej opowieści o sile przyjaźni, ale też typowo pixarowskiej, gorzkiej, zdecydowanie „dorosłej” historii o przemijaniu, zawiedzionych nadziejach, nierównych szansach, rozczarowaniach itd.
Daleko tu oczywiście do poziomu najdojrzalszych filmów Pixara („Odlot”, „Wall E”), a cała produkcja to jedynie odcinanie kuponów. Ale życzyłbym wszystkim hollywoodzkim studiom, by odcinały kupony z taką lekkością i wdziękiem, jak robią to w „Uniwersytecie” podopieczni Johna Lassetera. Bo można narzekać, że to już nie to, że Pixar nie olśniewa jak dawniej masą nowych pomysłów, ale nie sposób zaprzeczyć, że wciąż ogląda się to z ogromną przyjemnością. Dzieciom, rodzicom, dziadkom, prawdziwym kinomanom: „Uniwersytet” z czystym sumieniem można polecić dosłownie wszystkim.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze