„Dom żółwia. Zanzibar”, Małgorzata Szejnert
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuZanzibar poznajemy oczyma przybyszów jak i swoich. Jeśli wierzyć Małgorzacie Szejnert, jest jednym z najpiękniejszych miejsc na Ziemi. A także, jednym z najbardziej nieszczęśliwych. Nestorka polskiego reportażu buduje obraz wyspy zaczynając od połowy XIX wieku i skacze od człowieka do człowieka, przez wydarzenia, ku współczesności. Znakomita książka.
Zanzibar jest wyspą na Oceanie Indyjskim: kolonizowana kolejno przez Persów, Arabów, Portugalczyków i Brytyjczyków, doczekała się niepodległości w połowie lat sześćdziesiątych. Wcześniej, przez stulecia stanowiła centrum handlu ludźmi i kością słoniową. Jeśli wierzyć Małgorzacie Szejnert, jest jednym z najpiękniejszych miejsc na Ziemi. A także, jednym z najbardziej nieszczęśliwych.
To kraj, gdzie przerwy w dostawie prądu (blackouty) na stałe wpisały się w rytm życia i decydują o losie ludzi pozostawionych w szpitalach. Ludzie pracują za dolara dziennie. Względny postęp techniczny i kulturowy nie zniósł ludowych przesądów. Wiara w to, że szczątki albinosa, zakopane pod podłoga przynoszą szczęście domostwu ciągle jest żywa. Afrykanie urodzeni z tą „skazą” ciągle są mordowani. Prócz starych mitów lęgną się nowe: w latach sześćdziesiątych XX wioski Zanzibaru zelektryzowała legenda o Popobawie, człowieku-nietoperzu wysysającym życie z ludzi podczas snu. Efekt tej szczególnej barmańskiej opowieści? Mordy na kalekach i szaleńcach.
To tutaj miała miejsce najkrótsza wojna świata. Młody następca tronu postanowił samemu sięgnąć po władzę, ignorując postanowienia brytyjskiego protektora. Doszło więc do walki tyleż kuriozalnej, co malowniczej: straż pałacowa postawiła się żołnierzom imperium, przeciwko nowoczesnej flocie wystąpił jeden, przechodzony okręt, noszący zresztą nazwę Glasgow. Cała wojna trwała nieco ponad pół godziny. Kto wygrał? Dość powiedzieć, że na zdjęciach zrobionych kilkadziesiąt lat później wciąż widać czuby masztów Glasgow, sterczące z wody w zatoce.
Zanzibar poznajemy oczyma przybyszów jak i swoich. John Livinstone był lekarzem, którego pasja podróżnicza rzuciła do Afryki. Tam zaangażował się w walkę z niewolnictwem i jego lobbing przyczynił się do zakończenia tego procederu. Chorując, nie zrezygnował z leczenia chorych, a jego podróży przez Zanzibar nie zakończyła nawet śmierć. Jest córka sułtana, zakochana w Niemcu. Miłość ta zaprowadziła ją aż do Bydgoszczy. Poznajemy Johna Okello, idealistycznego rewolucjonistę zafascynowanego El Comendante. Jego losy są równie paradoksalne, co ten kawałek świata. Prosty chłopak wspina się na szczyty, za sprawą radiowych przemówień zmienia losy swojego kraju, trafia na szczyt i niespodziewanie znika, jakby Afryka upomniała się o niego. Pojawiają się Polacy: Henryk Sienkiewicz, Henryk Jabłoński a także Matylda Pniewska, warszawianka zauroczona Zanzibarem. Mógłbym tak wymieniać w nieskończoność.
Małgorzata Szejnert, nestorka polskiego reportażu buduje obraz wyspy właśnie z takich szczątków. Zaczyna od połowy XIX wieku i skacze od człowieka do człowieka, przez wydarzenia, ku współczesności. Stąd lektura zaczyna przypominać doświadczenie ogniskowe. Miałem wrażenie, że siedzę na piaszczystym wybrzeżu Zanzibaru, trzaska ogień, a wokół gromadzą się żywi i umarli, każdy ze swoją opowieścią. Przegadują jeden przez drugiego, milkną w połowie zdania, odpływają ku innym tematom. Chciałoby się niektórych odciągnąć na bok i uważniej posłuchać. Albo chociaż – gdy płomień dogaśnie – usiąść nad Domem żółwia z nożyczkami, pociąć i ułożyć po swojemu, w innej chronologii.
Znakomita książka.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze