"Stulecie detektywów", Jurgen Thorwald
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuThorwald posiada niezwykłą umiejętność opowiadania o rzeczach trudnych w sposób prosty i zrozumiały, do tego bierze się za temat fascynujący. Każdy, kto oglądał kryminał, thriller, horror czy inny film, w którym pada dużo trupów, wie to i owo o zasadach identyfikacji zwłok czy podstawach pracy patologa. Tymczasem, te oczywistości są czymś niemal nowym, podobnie jak żarówka albo klozet w każdym domu. Niesamowita książka.
Jurgen Thorwald, nim umarł, cieszył się statusem gwiazdy, takiej prawdziwej i może, gdyby przyszło mu tworzyć w naszych nieszczęśliwych czasach, stałby się bohaterem tabloidów, albo chociaż Pudelka i musiałby fotografować się z modelkami. Żył długo, chyba szczęśliwie, należąc do nielicznych pisarzy naprawdę elektryzujących czytelników. Jego Stulecie chirurgów należy do najważniejszych książek mojego pokolenia, jednej z tych, która ma pozaginane rogi, plamy i okładki połamane od ciągłego pożyczania. Teraz otrzymujemy spolszczoną wersję drugiego bestsellera, tym razem poświęconego historii medycyny sądowej.
Thorwald posiada niezwykłą umiejętność opowiadania o rzeczach trudnych w sposób prosty i zrozumiały (w Polsce talentem tej skali był Władysław Tatarkiewicz), do tego bierze się za temat rzeczywiście fascynujący. Każdy, kto oglądał kryminał, thriller, horror czy inny film, w którym pada dużo trupów, wie to i owo o zasadach identyfikacji zwłok czy podstawach pracy patologa. Mamy świadomość, że w razie zejścia z wąskiej ścieżki cnoty w przestronną dolinę zbrodni, zdradzi nas odcisk palca, kropelka krwi albo włos, a jeśli zdecydowałbym się kogoś udusić, lekarz znajdzie sposób na wskazanie przyczyny zgonu, choćbym denata porąbał i zalał wapnem. Tymczasem, te oczywistości są czymś niemal nowym, podobnie jak żarówka albo klozet w każdym domu.
Jeszcze XIX wieku podstawową metodą identyfikacji przestępcy było zeznanie świadka, któremu mogło się coś zwyczajnie pomylić, ten sam świadek mógł zdecydować o życiu lub śmierci podejrzanego – ten zaś nie mógł składać zeznań w swojej własnej sprawie. Do tego nie było policji kryminalnej, co być może wywoła tęsknotę niektórych młodzieńców JP na koszulkach (skojarzenie z JP II niewskazane) – panowie, wystarczy sięgnąć do Thorwalda! Zamiast dzisiejszych, poczciwych gliniarzy, w Londynie lub Paryżu działały grupy łowców głów, złożone z byłych kryminalistów. Jestem pewien, że gdyby współczesny mi chojrak dostał się w ręce tych panów i zdołał, jakimś cudem wrócić do naszych czasów, popędziłby leżeć krzyżem przed najbliższy komisariat.
Więc poznajemy drogę do opanowania metody identyfikacji przy pomocy odcisków palca, pierwsze kroki pracy patologów czy kłopoty z truciznami, wszystko to wchodzi bez kłopotu za sprawą przejrzystego pisarstwa autora. Wielbiciele Stulecia chirurgów mogą poczuć się rozczarowani pewnym drobiazgiem – Thorwald rezygnuje z fabularyzacji swych historii na rzecz rzetelnej, popularnonaukowej wypowiedzi, co odejmuje ciut z poczytności, za to ułatwia przytaczanie faktów, których tutaj znajdziemy masę. Wiele z nich to doskonałe, kryminalne historie, z których każda, sama w sobie, stanowi temat na powieść. Otrzymujemy więc wiele książek w jednej. Niektóre przerażają bardziej niż filmowe horrory: opowieść o dusicielce dzieci, która mordowała w kolejnych domach, unikając sprawiedliwości za sprawą niedociągnięć w medycynie sądowe, po prostu nie daje się zapomnieć.
Ale największą wartością Stulecia detektywów jest pokazanie ślepych odnóg – te zresztą najbardziej interesują Thorwalda. Na przykład, metoda identyfikacji przy pomocy odcisku palca miała poważnego konkurenta. Niejaki Bertillon wymyślił, by katalogować przestępców mierząc ich szczegółowo: obwód głowy, klatki piersiowej i tak dalej, co rzeczywiście działało, choć było pracochłonne. Takich drobiazgów w Stuleciu detektywów znajduje się dziesiątki. Niesamowita książka.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze