„Elita zabójców”, Gary McKendry
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuEkranizacja opartej na faktach, bestsellerowej prozy Ranulpha Fiennesa. Kulisy tajnych operacji wywiadu opisane przez naocznego świadka. Kapitalnie, bez zbędnej przesady, odtworzono realia lat 80. Typowa produkcja ze Stathamem w roli głównej (seria pościgów, akrobacji, pojedynków, strzelanin). Podkręcona fabuła odbiera wiarygodność ujawnianym tu rewelacjom. Fani Adrenaliny, Transportera itd. - ekranowej sensacji z pewnością będą zachwyceni.
Ekranizacja opartej na faktach, bestsellerowej prozy Ranulpha Fiennesa. Danny Bryce (Statham) to jeden z najlepszych płatnych zabójców na świecie. Zmęczony, postrzelony w trakcie wykonywania meksykańskiego kontraktu, postanawia przejść na emeryturę. Zaszywa się w australijskim buszu, buduje dom, zakochuje w atrakcyjnej sąsiadce Anne (Strahovski). Ale przeszłość oczywiście upomina się o Danny’ego: jego przyjaciel i mentor, Hunter (De Niro) zostaje uwięziony w Republice Omanu. By uwolnić dawnego partnera Bryce musi dokończyć zlecenie, któremu Hunter nie podołał. I chociaż stawka jest wysoka (sześć milionów dolarów) zadanie wydaje się niemożliwe do wykonania. Danny ma zabić trzech byłych agentów sił specjalnych SAS, którzy w trakcie brytyjskiej interwencji w Omanie zamordowali synów miejscowego szejka. Zabójstwa mają wyglądać na nieszczęśliwe wypadki, ofiary przed śmiercią muszą (w obecności kamery) przyznać się do winy. Bryce kompletuje dawną ekipę, namierza pierwszy cel. Od samego początku depcze mu po piętach Spike (Owen), członek tajnej organizacji, mającej za wszelką cenę kryć zbrodnie brytyjskiego wywiadu.
Początek Elity sugeruje kino z pewnymi ambicjami. Kulisy tajnych operacji wywiadu opisane przez naocznego świadka, udział Roberta de Niro i przede wszystkim sama, zdradzająca m.in. wpływy wczesnego Michaela Manna, estetyka filmu. I rzeczywiście: kapitalnie, bez zbędnej przesady, odtworzono tu realia lat 80. Cieszą dawno nie widziane wąsy, popularne niegdyś PKS-y (czyli gigantyczne bokobrody), kreacje zabarwione wspomnieniem lat 70. (bo i bohaterowie do najmłodszych nie należą). Ale nie dajcie się zwieść: Elita to w gruncie rzeczy typowa produkcja ze Stathamem w roli głównej. Wszystko jest jedynie pretekstem dla wprowadzenie jak największej ilości ekranowego „łubu-du”. Absurdalnie podkręcona fabuła z gatunku „zabili go i uciekł” odbiera wiarygodność ujawnianym tu rewelacjom. Zepchnięty na drugi plan De Niro wypada zaskakująco blado. Błyszczy Statham. A wraz z nim niekończąca się seria pościgów, akrobacji, pojedynków, strzelanin itd.
Co samo w sobie nie jest żadnym zarzutem. Fani Adrenaliny, Transportera itd. z pewnością będą zachwyceni. Sceny akcji zrealizowano bardzo sprawnie, błyskawiczny montaż nie wyręcza tu całej armii kaskaderów, jest na co popatrzeć. McKendry narzuca szybkie tempo, zgrabnie buduje napięcie, nie zapomina o charakterystycznym dla tego typu kina walorze krajoznawczym (chłopaki mordują m.in. na Bliskim Wschodzie, w Meksyku, Paryżu, Londynie itd.). Całość konsekwentnie trzyma lekko anachroniczny urok, niekiedy puszcza oko w stronę fanów eighties’owego kina klasy B. Ale koniec końców Elita pozostaje atrakcją jedynie dla fanów ekranowej sensacji. Dla pozostałych będzie niespełnioną obietnicą. Bo wspaniali aktorzy, niewygodne (i wciąż oficjalnie dementowane przez brytyjski rząd) fakty, fajna stylizacja: wszystko to przysłowiowy „kwiatek do kożucha”. Przydało się specom od kampanii reklamowych, ale do samego filmu wiele nie wniosło.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze