„Królestwo zwierząt”, David Michod
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuFestiwal w Sundance to sumienie filmowej Ameryki. I kiedy czytamy, że film był sensacją tegorocznego Sundance możemy być pewni, że czeka nas kawał mocnego kina. Nie inaczej jest i tym razem. Zdjęcia, montaż, aktorstwo, dobrana nierzadko na zasadzie kontrastu do wydarzeń muzyka, wszystko to jest wyśmienite. Ciekawa historia, ale nie jest to film lekki, łatwy i przyjemny, raczej przewrotny z zaskakującym zakończeniem.
Festiwal w Sundance to sumienie filmowej Ameryki. Hollywood z każdym rokiem obniża standardy, wydając setki milionów na komercyjne gnioty, które w ogóle nie powinny być skierowane „do produkcji”. Oscary i Złote Globy dawno przestały być jakimkolwiek wyznacznikiem. Przemieniły się w akcję promocyjną tych tytułów, na których Amerykanie planują zarobić najwięcej (nie bez kozery w Europie najbardziej spektakularne triumfy święcą zwykle tzw. „wielcy oscarowi przegrani”). W kontrze do tego wyrósł mały, ale bardzo prestiżowy, zapoczątkowany przez Roberta Redforda festiwal w Sundance. I kiedy czytamy, że film był sensacją tegorocznego Sundance, możemy być pewni, że czeka nas kawał mocnego kina. Nie inaczej jest i tym razem.
Królestwo Zwierząt to bardzo przewrotny film. Początek sugeruje, że oglądać będziemy dramat społeczny. Obskurny pokój, głośny telewizor, na kanapie bezwładne ciało. Obok niego nastolatek, który telefonuje na pogotowie. Jego matka właśnie przedawkowała heroinę. Chwilę później Joshua (Frecheville) dostaje się pod opiekuńcze skrzydła babci. Głupiutka, wystylizowana na nastolatkę Janine „Smurf” Cody (fenomenalna Weaver) wprowadza go w świat swoich synów. Łatwo zrozumieć, czemu matka tak bardzo pragnęła uchronić go przed tym światem („J” właściwie nie zna swoich wujków). Cody to klan gangsterów. Prawdziwym mózgiem jest tu wspomniana babcia, najstarszy „Pope” (również rewelacyjny Mendelsohn) specjalizuje się w „brudnej robocie”, Craig (Stapleton) kontroluje dystrybucję narkotyków, Darren (Ford) wspomaga obu braci. W tym miejscu wydaje się, że Michod zaserwuje australijską wersję Chłopaków z Ferajny, czy odarte z finansowej potęgi odbicie Ojca chrzestnego. Że wpisze się w amerykańską tradycję apoteozy zbrodni, że nakreśli kolejny mit fajnych bandytów (na tym w końcu, poczynając od samotnych rewolwerowców a kończąc na eleganckich i dowcipnych kilerach Tarantino opiera się duża cześć jankeskiej kultury).
Michod przez chwilę zwodzi widza (w końcu wszyscy lubimy takie kino): także i jego bandyci są wyraziści, charyzmatyczni, świetnie zagrani, w tej części filmu pojawia się humor. Ale trwa to tylko chwilę. Bo prawdziwym celem autora Królestwa zwierząt jest dekonstrukcja owego mitu. Każda kolejna sekwencja oddala nas od sympatii do braci Cody’ch. W końcu Michod wykłada karty. Wprowadza widza w rzeczywistość tępych, prymitywnych, pozbawionych jakiejkolwiek refleksji i ekstremalnie brutalnych psychopatów. Ale reżyser nie odrzuca tego świata, nie próbuje nim straszyć, epatować. Przeciwnie: wchodzi pod podszewkę, chce swoich (luźno zainspirowanych przez prawdziwe postacie) bohaterów zrozumieć. Dociera do kapitalnego wniosku. Ci którzy odrzucili tradycyjną moralność pozostali bez jakiejkolwiek ochrony. W każdym momencie życia towarzyszy im strach. I właśnie ów nieustanny strach, wieczne poczucie zagrożenia uruchamia całą pokazaną tutaj spiralę agresji. I dopiero w tym momencie poszczególne elementy Królestwa zwierząt składają się w całość. Spójną i autentycznie przerażającą.
Ale Michod nie poprzestaje na stawianiu (naprawdę bardzo mocnych) diagnoz społecznych. Pamięta, że magia kina opiera się na opowiadaniu ciekawych historii. I nie zaniedbuje tego aspektu. Amerykańscy krytycy po festiwalu w Sundance pisali o konstrukcji zaczerpniętej z greckiej tragedii. I faktycznie. Długo pozostający z boku, będący jakby „naszą” ukrytą kamerą w świecie tytułowych zwierząt Joshua znajdzie się w końcu na pierwszym planie. Michod przeznaczył mu dylemat będący odbiciem klasycznego konfliktu tragicznego. W obliczu narastającej konfrontacji Cody’ch z równie brutalną, skorumpowaną policją „J” będzie musiał opowiedzieć się po którejś ze stron. Każdy dostępny mu wybór będzie wyborem złym, bierność stanie się niemożliwa. Oczywiście niczego nie zdradzę, ale zaręczam: finał jest naprawdę zaskakujący.
Nie jest to film lekki, łatwy i przyjemny. Ale nawet jeśli jego ciężar chwilami przytłacza, narracja przez cały czas autentycznie wciąga. W dodatku obcujemy z mistrzostwem formalnym: zdjęcia, montaż, aktorstwo, dobrana nierzadko na zasadzie kontrastu do wydarzeń muzyka, wszystko to jest wyśmienite. Przeglądając, już po seansie, materiały prasowe, nie mogłem uwierzyć, że Królestwo zwierząt to debiut. Dziś nie mam wątpliwości: jeśli Michod wytrzyma tzw. presję drugiego filmu, za kilka lat będzie to jedno z wielkich nazwisk światowego kina.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze