"Che. Rewolucja", Steven Soderbergh
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuPierwsza część historii "Che" Guevary. Po reżyserze tej klasy co Soderbergh spodziewałem się obrazu niejednoznacznego czy wręcz demaskatorskiego. Przeliczyłem się: dostajemy kolorową laurkę. W dodatku potwornie nudną, wyzutą z jakiejkolwiek dynamiki. To raczej przydługi wstęp, który naprawdę mało kogo zachęci do lektury zakończenia.
Duże rozczarowanie. Po reżyserze tej klasy co Soderbergh spodziewałem się obrazu niejednoznacznego czy wręcz demaskatorskiego. Przeliczyłem się: dostajemy kolorową laurkę. W dodatku potwornie nudną, wyzutą z jakiejkolwiek dynamiki.
Film koncentruje się na latach 1955–1964. Widzimy początki kubańskiej rewolucji, słynny desant w dziurawej barce, organizację partyzantki. Dalej twórcy każą nam przez dwie godziny obserwować nieustający przemarsz małego oddziału przez góry i lasy. Tę, chwilami wręcz potworną, monotonię z rzadka urozmaicają fragmentami słynnego wystąpienia "Che" Guevary na konferencji ONZ w Nowym Jorku. I tyle.
Pozostaje dla mnie zagadką, dlaczego ten film tak bardzo się Soderberghowi nie udał. Materiał wydawał się pasjonujący. Dotąd nakręcono już kilkanaście (fabularnych i dokumentalnych) biografii legendarnego "Che". Wszystkie były niezwykle tendencyjne, ukazywały Guevarę wyłącznie jako albo wzór cnót, albo krwiożerczego potwora. Wydawało się, że to właśnie obraz Soderbergha spróbuje oba te (bezsprzecznie prawdziwe) aspekty pogodzić ze sobą. Że ktoś wreszcie pokaże nam to, co w postaci "Che" wydaje się najciekawsze — a więc jego przemiany. Bo pomimo absurdalnej wręcz popularności Ernesta Guevary nikt dotąd nie zmierzył się z oczywistym pytaniem: co pchnęło wrażliwego (i schorowanego) młodego intelektualistę do wejścia na drogę przemocy? Bieda, którą zaobserwował w trakcie swojej słynnej (ukazanej w Dziennikach motocyklowych) podróży po Ameryce Południowej? Taka odpowiedź wydaje się co najmniej niekompletna. Świadomy tego Soderbergh odgrażał się w wywiadach: Chciałem pokazać przemianę niewzruszonego mężczyzny, który odnalazł w sobie zdolność do inspirowania i przewodzenia innym. Chciałem, żeby młodzi dowiedzieli się, kim był ten facet, którego wizerunek noszą na koszulkach.
Niestety — skończyło się na deklaracjach. Nie dowiemy się stąd właściwie niczego o początkach "Che". Guevara i Castro spotykają się na kolacji w Meksyku, dyskutują o niesprawiedliwości i ucisku mas, chwilę później widzimy ich już w trakcie słynnego desantu. Soderbergh idzie dalej tym tropem. Z zacięciem kronikarza ukazuje szczegóły kolejnych dni kampanii kubańskiej, całkowicie przy tym pomijając jakąkolwiek psychologię postaci. Jego bohaterowie to w zasadzie zbiór ożywionych ilustracji, makiety pozbawione emocji, wątpliwości, jakichkolwiek uczuć. W dodatku cały obraz jest (komicznie wręcz) wyidealizowany. Do bólu szlachetny "Che" oddaje pod sąd wygłodzonych żołnierzy, którzy zarekwirowali wieśniakom pożywienie. Nakazuje zwrócić odebrane "burżujom" auto. Ale to jeszcze nic: jeżeli wierzyć Soderberghowi, trzeba by przyjąć, że rewolucja Castro przejęła władzę w sposób nieomalże bezkrwawy. A jeśli nawet towarzyszyły jej jakiekolwiek akty przemocy, na pewno nie brał w nich udziału "Che". On jedynie (nieuzbrojony) wkraczał do obozu wroga i samą siłą swojej charyzmy wymuszał na przeciwniku kapitulację. I tak dalej…
Ale to wszystko można by jeszcze Soderberghowi wybaczyć. Ostatecznie artysta ma prawo do swojej wizji. Chciał wystawić "Che" kolejny bezkrytyczny pomnik — proszę bardzo, jego wola. Ale dlaczego Che. Rewolucja jest filmem tak potwornie nudnym? W trakcie projekcji miałem wrażenie, że scenarzysta z uporem maniaka wycinał ze skryptu wszystko, co mogłoby być atrakcyjne z punktu widzenia widza. Partyzanci przez godzinę przedzierają się przez las — i to ukazane jest w sposób niezwykle wręcz szczegółowy. Kiedy docierają na miejsce bitwy, kamera wybiega w przód, pokazuje fragment słynnego wywiadu, a na miejsce akcji wracamy już po bitwie. Przez kolejną godzinę rewolucjoniści brną w kierunku Hawany, ale samego zdobycia miasta nikt widzowi nie pokazuje. I nie chodzi mi o to, że Soderbergh nie zrobił filmu akcji — to akurat dobrze. Tylko dlaczego wycięto ze scenariusza nieomalże wszystkie zwroty akcji, momenty kulminacyjne, cokolwiek, co uczyniłoby lekturę Che. Rewolucja choćby w najmniejszym stopniu interesującą?
Materiału jest w tym filmie co najwyżej na półgodzinny wstęp do właściwej biografii. I tak miało pierwotnie być. Ale Soderbergh i jego ekipa uznali, że "Che" należy się ponad czterogodzinny, serwowany w dwóch częściach (na nasze ekrany trafia właśnie pierwsza z nich) film. I prawdopodobnie ta decyzja pogrzebała cały projekt. Skazała go na kronikarską nudę, odebrała mu środki konieczne do zrealizowania co bardziej efektownych scen (oba filmy zrealizowano w obrębie budżetu pierwotnie przeznaczonego na jeden obraz). Twórcy dostali w zamian masę czasu, który mogli poświęcić na wniknięcie w psychikę "Che" Guevary, ukazanie jego motywacji itd. Ale ten trud, jak już pisałem, ostatecznie w ogóle nie został podjęty.
Prawdziwe wyzwania stoją przed drugą częścią. To w niej (przynajmniej teoretycznie) powinniśmy zobaczyć rewolucjonistę, który stracił nad sobą kontrolę. Budował obozy koncentracyjne, wysyłał przed pluton egzekucyjny nie tylko przeciwników ideowych, ale też artystów, homoseksualistów czy nawet tych, którzy odważyli się słuchać amerykańskiej muzyki rockowej. Historia jest tutaj bezlitosna; "Che" z lubością wykonywał wyroki własnoręcznie, "po rosyjsku", czyli strzelając skazanemu w tył głowy (udokumentowano ponad siedemdziesiąt takich przypadków).
Czy takiego "Che" Guevarę zobaczymy w części drugiej? Szczerze mówiąc, wątpię. Należy się spodziewać raczej opowieści o zmierzchu herosa Ale kto wie? Trudno natomiast uwierzyć, by ktokolwiek, kto śmiertelnie wynudzi się na części pierwszej, miał ochotę wybrać się na (jeszcze dłuższą) część drugą. Może należało (jak miało to miejsce w większości krajów, gdzie wyświetlano Che) oba filmy pokazać jednocześnie. Moglibyśmy przynajmniej ocenić całość zamysłu Soderbergha. W obecnej sytuacji dostajemy jedynie wstęp, który naprawdę mało kogo zachęci do lektury zakończenia.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze