"Z mojego młyna", Kazimierz Kutz
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuZbiór wybranych felietonów filmowych pełną gębą, drukowanych na początku lat dziewięćdziesiątych. Są one mocno osobiste, czasem mocne po prostu, zabawne, napisane nietuzinkową polszczyzną. Otrzymujemy skomplikowany zapis relacji towarzyskich, zawodowych branży filmowej czasu PRL, warunków, w jakich kręcono filmy, poznajemy klucze rozdzielania nagród.

Po wydanym dekadę temu Moim alfabecie filmowym Kazimierza Kutza, Znak przygotował Z mojego młyna, zbiór wybranych felietonów filmowych, drukowanych na początku lat dziewięćdziesiątych. Są to, trzeba dopowiedzieć, felietony pełną gębą, mocno osobiste, czasem mocne po prostu, niekiedy zabawne, napisane nietuzinkową polszczyzną.
Data pierwszej publikacji tych tekstów zwiastuje podróż w przeszłość, z tym, że wędrujemy dalej niż moglibyśmy oczekiwać, do Polski Ludowej, a nawet w ponure realia kina radzieckiego. I jeśli pierwszy tekst miałby definiować całość książki, to Z mojego młyna wyszłaby wielka opowieść o zaprzedaniu i makabrze — czytając, jak to reżyser Tarkowski podpalił na planie żywą krowę, trudno się nie przerazić. A dalej jest różnie, nostalgicznie, ciepło, czasem autor bije w dzwon nostalgii, a czasem wpada w furię, piekląc się na Bogdana Porębę czy innego Passendorfera (przesławny “Janosik”).

Dominuje ton ponurego absurdu: historia spotkania rzeczonego Poręby z rysownikiem Czeczotem (pierwszy podał drugiego do sądu o jakąś bezsensowną sprawę) przywodzi na myśl najdziwniejsze sceny z Misia albo Rejsu. Podobnie jest z cudownym wręcz opisem komedii, kiedy to próbowano wykolegować Wajdę na festiwalu w Gdańsku, żeby przypadkiem nagrody nie dostał. Za to historię Kaliny Jędrusik Kutz opowiada tonem starego znawcy, miłośnika kobiet, a dochodząc do jej związku z pisarzem Dygatem ujawnia nietuzinkową wrażliwość — tak pięknie, bez ckliwości, pisać o innych umie niewielu.
Główna wartość tej książki czai się między słowami — otrzymujemy skomplikowany zapis relacji towarzyskich, zawodowych branży filmowej czasu PRL, warunków, w jakich kręcono filmy, co należało zrobić, by film nakręcić, poznajemy klucze rozdzielania nagród i tak dalej. Osobną historią jest mordęga Kutza, by zdobyć pieniądze na Śmierć jak kromka chleba, co prowadzi do niezmiernego zdziwienia: jakim cudem jeszcze w Polsce da się coś nakręcić?
I jedno tylko zgrzyta, jednego zrozumieć nie umiem, mianowicie otwartej pogardy, jaką nasz, wybitny reżyser darzy kino rozrywkowe, którego wzorce przyszły z Ameryki. Piorunując na Spielberga, Kutz ma rację o tyle, że Lista Schindlera rzeczywiście była okropna. Zarazem zżyma się i jęczy na upadek polskiego kina, który dopiero rysował się w czasach, kiedy powstały felietony. Dziś, Kutz pewno rwie sobie włosy z głowy. Nie mogę tylko zrozumieć, czemu nie dostrzegł oczywistej zależności: aby kręcić kino głębokie, problemowe i pełne wieloznaczności, konieczny jest background w postaci filmowego rzemiosła dla mas. Mowa o kryminałach, filmach sensacyjnych, thrillerach, horrorach, fantastyce, słowem — szkółce fabuły, dobrego dialogu, budowania sceny, całej tej maestrii przykuwania widza. Bez zrozumienia tej prostej prawdy, będziemy mogli co najwyżej kręcić kolejne Senności, Małe Moskwy, wznosząc w międzyczasie jeremiady pod samo niebo.
W jednym z tekstów Kutz dowodzi, że, wspólnie z reżyserem Josefem von Sternbergiem (tego od Marleny Dietrich) przyczynił się do międzynarodowego sukcesu młodego wówczas, Krzysztofa Zanussiego. Ten zbiorek przepięknych felietonów jest stanowczo zbyt cienki, by stanowił wystarczającą zapłatę za tę zbrodnię, a że Kutz obecnie jest posłem z ramienia PO, oczekuję za parę lat, równie błyskotliwych, wspominkowych tekstów politycznych.

Najnowsze

Domowe dania jednogarnkowe na chłodne dni
MATERIAŁ PROMOCYJNY
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze