„Hitchcock”, Sacha Gervasi
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuTo ewidentna przymiarka do przyszłorocznych Oscarów. Można narzekać, że to jedynie sprawne, lekkie i zabawne, rozrywkowe kino. Że można było sięgnąć głębiej, naświetlić niuanse, obnażyć bohatera. Jednak oglądałem Hitchcocka z ogromną przyjemnością, bez chwili znudzenia, ze szczerym zainteresowaniem. Dlatego narzekać nie zamierzam. Wręcz przeciwnie: bawiłem się świetnie, więc polecam!
Zamieszanie związane z promocją Oscarów mamy już na szczęście za sobą. Ale, że Hitchcock to ewidentna przymiarka do przyszłorocznych Oscarów, warto zacytować popularną w Hollywood anegdotę. A więc: czy istnieje niezawodny sposób, by uznany aktor ponownie dostał statuetkę za główną rolę? Owszem: należy zagrać historyczną postać fizycznie jak najbardziej się do niej upodabniając. Lincoln Day-Lewis, Virginia Woolf Nicole Kidman, Idi Amin Whitaker, Ray Charles Jamie Foxx, Truman Capote Philip Seymour Hoffman, Gandhi Kingsley… wymieniać można bez końca. Gervasi postanowił wykorzystać tę prawidłowość przemieniając Anthony’ego Hopkinsa w Alfreda Hitchcocka.
Hitchcock (Hopkins) obchodzi właśnie 60. urodziny. Z jednej strony jest gwiazdą pierwszej wielkości, legendą, autorem klasyków takich jak Północ-północny zachód, czy Vertigo. Z drugiej: artystą wypalonym, staruszkiem, od którego oczekuje się jedynie, by grzecznie powielał wypracowane wcześniej wzorce. Poirytowany Hitch szuka czegoś zupełnie nowego i tak trafia na Psycho: odrzucony przez wszystkie studia filmowe zapis działań seryjnego mordercy. Ten film Hitchcock zrealizuje na przekór całemu światu: za własne pieniądze (konieczne było m.in. wyprzedanie znacznej części majątku reżysera), bez zagwarantowanego prawa do dystrybucji kinowej itd. Dziś wiemy już, że Psycho okazało się najważniejszym filmem w całym jego dorobku. Poza rekonstrukcją zdarzeń z planu Psychozy Gervasi koncentruje się też na (nomen omen) psychopatycznej osobowości Hitchcocka, jego upodobaniu do platynowych blondynek (jedną z nich gra tu Scarlett Johansson) i przede wszystkim: niezwykłej relacji z własną żoną, Almą (znakomita Helen Mirren).
Oczywiście, można czepiać się, że Gervasi idzie drogą, którą jego bohater odrzucił: wpisuje się w kanon poprawnej, hollywoodzkiej biografii. Wykonanej po bożemu, wg wszelkiej maści sprawdzonych, kalifornijskich wzorców. Czyli mamy tu perfekcyjną rekonstrukcję czasu i miejsca akcji, olśniewające dekoracje, sprawny (chociaż zachowawczy) obraz zakulisowych gier na linii producent-reżyser. Do tego odrobina prywatności, jak każe polityczna poprawność mocno wyeksponowana rola żony artysty, garść tzw. ploteczek, konsekwentne utrwalanie ikonicznego obrazu głównego bohatera itd. Jak zwykle całość uwzniośla znakomite aktorstwo. Bałem się, czy jest sens ograniczać genialny warsztat Hopkinsa wspomnianą na wstępie zabawą w sobowtóra: twarz niegdysiejszego Hanibala Lectera oklejono tu toną charakteryzacji, o wykorzystaniu mimiki w ogóle nie może być mowy. O dziwo sprawdza się to naprawdę nieźle. Raz, że Hitchcock znany był z aparycji „zimnej ryby”, dwa, że był ukochanym przez dziennikarzy prototypem celebryty. Przykuwał uwagę niezwykłą charyzmą. Nie odpowiadał na pytania, ale dyktował tony gotowych do natychmiastowego zacytowania bon-motów (wiele z nich — choćby: zacząć należy od trzęsienia ziemi, potem napięcie powinno rosnąć - weszło na stałe do historii kina). I na tym właśnie skupia się Hopkins: pokazuje nieprzeniknionego, apodyktycznego furiata, choleryka manipulującego całym otaczającym go światem. Gra jedynie oczami i intonacją głosu, mimo tego (jak zwykle) jest świetny. Tyle, że tym razem (i nie po raz pierwszy) cały show kradnie Helen Mirren (Królowa, Gosford Park). Postać Almy Hitchcock (nie chcę zbyt wiele zdradzać) ma więcej odcieni, Mirren nie zaniedbuje żadnego z nich.
Jako się rzekło: można narzekać. Że to jedynie sprawne, lekkie i zabawne, tzw. rozrywkowe kino. Że można było sięgnąć głębiej, naświetlić niuanse, obnażyć bohatera itd. Ale warto pamiętać, że Hitchcock nie był Bergmanem czy Tarkowskim. Był „mistrzem suspensu”, jego ambicje ograniczały się do tego, by widza zaskoczyć, przestraszyć, bezwzględnie przykuć jego uwagę. Sprawić, by w trakcie seansu zapominał o tzw. całym bożym świecie. Nie, żeby udało się to Gervasi’emu, ale przyznaję: oglądałem Hitchcocka z ogromną przyjemnością, bez chwili znudzenia, ze szczerym zainteresowaniem. Dlatego narzekać nie zamierzam. Wręcz przeciwnie: bawiłem się świetnie, więc polecam!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze