„Melancholia niewiniątek”, Jean-Pierre Milovanoff
ALTER • dawno temu„Melancholia niewiniątek” Jean-Pierre Milovanoffa nie jest książką ani radosną ani ponurą. Obrazom pełnym życia i zmysłowego piękna prawie zawsze towarzyszy ledwo uchwytne poczucie daremności ludzkiego istnienia. Swoją atrakcyjność powieść zawdzięcza również licznym perypetiom miłosnym bohaterów, których namiętności w każdym pokoleniu przybierają inną formę.
Prawda jest zawsze tylko ogólną wskazówką (J-P. Milovanoff)
Jean-Pierre Milovanoff, powieściopisarz, dramaturg i poeta jest we Francji autorem cenionym i popularnym, w naszym kraju natomiast praktycznie nieznanym. „Melancholia niewiniątek”, wyróżniona w 2002 r. w konkursie France télévisions i kandydująca w tym samym roku do Nagrody Goncourtów, to pierwsza książka tego twórcy przetłumaczona na język polski. Wydanie jej u nas zawdzięczamy „polskiej Nagrodzie Goncourtów” przyznanej dwa lata temu przez studentów romanistyki.
Narratorem „Melancholii niewiniątek” jest Wiktoryn Jouve, człowiek od urodzenia poruszający się na wózku inwalidzkim, który w rozmowie z dziennikarzem Milanoffem snuje barwną opowieść o losach swej rodziny na przestrzeni ostatnich dwóch wieków. Wyłania się z niej barwny obraz świata pełnego niezwykłych indywidualności, jego przodków. Życie każdego z nich — począwszy od protoplasty rodu, Saturnina, byłego koniokrada, a zarazem człowieka o wyjątkowym charakterze i wyobraźni – kryło w sobie jakąś tajemnicę. I tak, bez względu na to, czy Wiktoryn opowiada o pięknej i dobrej Baptystynie, która w młodości straciła wzrok, czy o złamanym psychicznie okrucieństwami wojny Wiktorze albo o Leoncjuszu, wielkim miłośniku pszczół, przejawiającym całkowicie aintelektualny stosunek do świata, intymne życie opisywanych postaci pozostaje dla nas nieodgadnione. Melancholia, która wkrada się w żywy nurt wspomnień, ma swoje źródło w nieuniknionej, choć skrywanej przez niepełnosprawnego narratora, zazdrości i żalu, jaki czuje do świata.
Lektura pierwszych stron powieści Milovanoffa nie jest szczególnie zachęcająca. Sarkazm bijący ze słów Wiktoryna oraz jego prowokacyjne oświadczenie, że znaczna część relacji ma charakter „nie będącego kłamstwem zmyślenia”, odbierają nam wiele z przyjemności czytania. Z czasem jednak dojmujące uczucie sztuczności znika, a pojawia się ciekawość. Zaczynamy rozumieć, że narrator, który sam określa siebie mianem „artysty wspomnień”, mocą własnej wyobraźni nie tylko ratuje swoich przodków od zapomnienia, ale w pewien sposób powołuje ich na nowo do życia. Kiedy twórczo przetwarza fakty lub decyduje się na opis nieznanych szczegółów jakiegoś wydarzenia, czyni to — tak przynajmniej twierdzi – przy zachowaniu „najwyższej staranności”. Pozwala „przemówić” skrytym w głębi własnego umysłu treściom, uznając to za rodzaj komunikacji ze zmarłymi krewnymi. „Nie chodzi o to, by zatrzymać życie, trzeba raczej ożywić fotografię” – mówi jeden z bohaterów powieści, artysta-fotograf Paulin. Jego słowa bodaj najlepiej oddają sens niecodziennej twórczości Wiktoryna.
Śledzenie ich może przynieść czytelnikowi prawdziwą ulgę (tę samą zapewne, której doświadcza narrator), pozwala bowiem zrozumieć, że uczuciami człowieka rządzą zawsze siły od niego niezależne i że ma on niewielki wpływ zarówno na to, kiedy się rodzą, jak i umierają.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze