"Arsene Lupin", reż. Jean-Paul Salome
WOJCIECH ZEMBATY • dawno temuPrzygodówka. Szarmancki Arsene Lupin jest dżentelmenem włamywaczem. Brawurowo zdobywa sławę, klejnoty i serca niewieście. Do tego zmaga się z organizacją reakcyjnych spiskowców, którzy pragną przywrócić we Francji monarchię. Jakby tego było mało, wpada na trop tajemniczego skarbu, a na swej drodze spotyka zagadkową hrabinę Cagliostro, kobietę piękną, niebezpieczną i nieśmiertelną...
Postać Arsene’a Lupina jest szacowną ikoną francuskiej popkultury. To galijski odpowiednik Sherlocka Holmesa, bohater opowiadań detektywistycznych Maurice'a Leblanca i jego rozlicznych naśladowców. I o ile Sherlock był kwintesencją Anglika z jego nieodzowną flegmą i sarkastycznym poczuciem humoru, to Arsene Lupin był idealnym Francuzem. Miał w sobie coś z bufona, zgrywusa i fanfarona, a w porównaniu z ascetycznym Sherlockiem był prawdziwym królem życia. Słowem, znakomicie nadawał się na bohatera dobrego filmu rozrywkowego.
I rzeczywiście, film Jean-Paula Salome zaczyna się obiecująco. Akcja płynie wartko, a Lupin działa stylowo, z fantazją i z fasonem. Później rzecz szybko osuwa się w nużące i monotonne widowisko o nieokreślonej proweniencji gatunkowej. Za dużo tu atrakcji, a nadmiar przypraw stwarza zawiesinę mdłą, miałką i raczej ciężkostrawną. Realizatorzy filmu dokonali nie lada wyczynu. Zaprzepaścili ogromny potencjał. Ich Arsene Lupin nie jest pastiszem, wyrafinowanym i dowcipnym filmem retro. Klimat belle epoque potraktowany jest wybitnie łopatologicznie. Tyle, że ludzie chadzają w cylindrach i powozami jeżdżą. Nie jest też sprawnie zrealizowanym filmem akcji, brak mu bowiem elementarnego napięcia.
Jak na kryminał historyjka jest za prosta. Jak na gotycki film grozy — zbyt dziecinna, jak na romans — nadmiernie brazylijska. Podobno Jean-Paul Salome postawił na walory widowiskowe, by uniknąć oczarowania „baletem, parasolami, konnymi pościgami oraz walkami na szpady”. Być może lepiej byłoby pozostać przy płaszczu i szpadzie. Monstrualny eklektyzm Lupina jest nie do przyjęcia, zaś budżet filmu nie pozostawia wątpliwości, że drugim Indianą Jonesem to nie będzie.
I jeszcze coś. Film oparty jest na wieloodcinkowym serialu. Zapewne to dlatego fabuła ma przewidywalne, równo odmierzone punkty kulminacyjne i zwroty, czy raczej nawroty akcji. Po każdym z nich człowiek modli się o napisy końcowe, ale niedoczekanie — za dużo zostało materiału do wykorzystania. Najwyraźniej realizatorom przyświecała złota zasada, której niektórzy ludzie hołdują w Tłusty Czwartek, czy przy innych okazjach do gargantuicznego obżarstwa: lepiej zwymiotować, niż się ma zmarnować.
Czego nikomu nie życzę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze