„Ona”, Spike Jonze
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuPrzez dwie godziny obserwujemy dorosłego faceta gadającego do siebie, prowadzącego dialog ze słuchawką. A wychodzi z tego jedna z najbardziej przejmujących (i wzruszających) historii miłosnych w kinie ostatnich lat. Oby docenili ją członkowie Amerykańskiej Akademii. 5 nominacji, w tym najważniejsze.
Każdej premiery Jonzego wyczekuję niczym małego święta. I słusznie, bo Jonze ponownie prowokuje, miesza nam w głowach, ale jak zwykle nie zawodzi.
Streszczenie „Her” może być bardzo mylące. Otóż mamy rok 2025, nasze klawiatury i ekrany dotykowe zastąpiły małe słuchawki, które pozwalają obsługiwać komputery przy pomocy głosu. Bohaterem jest 40-letni samotnik, Theodore Twombly (Joaquin Phoenix). Wciąż nie potrafi pozbierać się po rozwodzie z Catherine (Rooney Mara). Odkąd stracił pracę w opiniotwórczej gazecie, zarabia na życie odpisując na cudze listy w firmie beautifulhandwrittenletters.com. Znudzony postanawia wypróbować nowy (podobno wyposażony w inteligencję i intuicję, spersonalizowany tak, by zaspokajał wszystkie potrzeby użytkownika) system operacyjny. Ten ostatni (przemawiający do Theodora zmysłowym głosem Scarlett Johansson) błyskawicznie nawiązuje z nim bliską relację, która niebawem przeradza się w romantyczne (a nawet namiętne) uczucie.
Nie jest to wbrew pozorom nowy „Matrix”, czy kolejny „Blade Runner”. Apokaliptyczna, moralizatorska opowieść o świecie, w którym wirtualne relacje zabiły prawdziwe uczucia? Też nie. Jonze udaje się w nieodległą przyszłość, ale tworzy ją na wzór otaczającego nas świata. Pewną wskazówką będą tu jego wcześniejsze filmy („Adaptacja”, „Być jak John Malkovich”, „Where the Wild Things Are”). Zwariowana, mieszająca rzeczywistość z poetyką snu, psychodelicznej fantazji, groteski fabuła jest jedynie metaforą, nośnikiem refleksji reżysera. Na pozór opowiedzianym serio: Jonze konstruuje historię miłości z wirtualną postacią na wzór klasycznego romansu. Wzajemna chemia, żarty, narastający flirt, radość i spełnienie, jakie wnosi w życie Theodora Samantha (takie imię nadaje sobie OS Johansson): wszystko to wypada nad wyraz wiarygodnie. A że partnerka bohatera nie ma ciała, a jedynie głos, „Ona” to kolejny w karierze Jonzego „film gadany”. Nierealistyczna (a jednak przekonująca) fabuła rozpada się na szereg epizodów. To sedno stylu reżysera: fragmentaryczna, lekceważąca logikę narracja pozwala mu wznieść się ponad samą historię, mówić o zjawiskach, dostrzegać szersze prawidłowości. Tym razem Jonze bierze na warsztat miłość, uczucia, relacje, potrzebę kontaktu. Sens tkwi w (jak zwykle mistrzowskich!) dialogach. Słuchając z początku radosnego przekomarzania się, później coraz bardziej „poważnych” rozmów bohaterów bez trudu odnajdujemy w nich własne doświadczenia. Jonze pozostaje fenomenalnym psychologiem: wchodząc w głowy bohaterów jednocześnie wdziera się w psychikę widzów, prowokuje ich, wzrusza, stawia niewygodne pytania. Czyni psychodeliczną bajkę czymś nad wyraz rzeczywistym, wzruszającym, budzącym osobiste wspomnienia. Podsumować go nie sposób. Bo jest tu analiza samotności współczesnych 30. i 40-latków, ich rozczarowania powierzchownością relacji, jest kpina z miłości postrzeganej jako iluzja utkana z naszych potrzeb i wyobrażeń. Są żarty z pogoni za wyśnionym ideałem, jest przejmująca analiza samotności. Wymieniać można jeszcze długo: wspominana fragmentaryczność pozwala Jonzemu swobodnie zmieniać temat. W efekcie jego filmy wymykają się spod kontroli, a płynące z nich wnioski sięgają naprawdę szeroko.
Nie byłoby to możliwe, gdyby nie znakomici aktorzy. Ale to już amerykańska tradycja: u Jonzego (podobnie jest z Wesem Andersonem) największe gwiazdy grają za przysłowiowe grosze. Tym razem Phoenix i Johansson: ich przejmujące, oszczędne role wzbogacają umowność „Her”. Czynią tę zwariowaną produkcję obrazem naprawdę realistycznym. I trudno w kilku zdaniach opisać jak to działa. Ostatecznie przez dwie godziny obserwujemy dorosłego faceta gadającego do siebie, prowadzącego dialog ze słuchawką. A wychodzi z tego jedna z najbardziej przejmujących (i wzruszających) historii miłosnych w kinie ostatnich lat. Oby docenili ją członkowie Amerykańskiej Akademii. 5 nominacji, w tym najważniejsze. Pisałem o „Zniewolonym”, że to film „zbyt dobry” na Oscary. Do „Her” odnosi się to w dalece większym stopniu. Zapewne to Jonze (nie po raz pierwszy) będzie tzw. wielkim Oscarowym przegranym. Nawet jeżeli szanse ma nikłe, wreszcie mam za kogo trzymać kciuki.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze