„Królewna śnieżka”, Tarsem Singh
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuBardzo miłe zaskoczenie. Bo wydawało się, że z klasycznej bajki o Królewnie Śnieżce zwyczajnie nie da się już wycisnąć niczego, co byłoby autentycznie świeże. To przekorna, jajcarska, mocno postmodernistyczna rekonstrukcja bajkowego schematu. Pojawiają się popkulturowe cytaty, odrobina delikatnych aluzji damsko-męskich, sprytne komentarze do współczesności.
Bardzo miłe zaskoczenie. Bo wydawało się, że z klasycznej bajki o Królewnie Śnieżce zwyczajnie nie da się już wycisnąć niczego, co byłoby autentycznie świeże. No dobrze, w tym wypadku złą królową zagrała (nietypowo obsadzona w roli czarnego charakteru) Julia Roberts. A więc powtórka z rozrywki z jedną, przysłowiową „wisienką na torcie”. Tymczasem Singh owszem, prochu nie odkrywa, ale śmiało serwuje nam przekorną, jajcarską, mocno postmodernistyczną rekonstrukcję bajkowego schematu.
Śnieżkę poddano liftingowi, który ponad dziesięć lat temu zastosowali zgromadzeni wokół DreamWorks i Pixar autorzy animacji. A więc po pierwsze: nowoczesna baśń musi zadowolić widza w każdym wieku (ostatecznie to rodzice płacą za bilety). I tak Singh (wzorem choćby Shreka) wzbogaca Mirror mirror (bo tak brzmi oryginalny tytuł) całą masą żartów czytelnych głównie dla dorosłego widza. Pojawiają się przekorne, popkulturowe cytaty, odrobina delikatnych aluzji damsko-męskich, sprytne komentarze do współczesności (choćby kapitalna scena w gabinecie odnowy biologicznej). Po drugie: cytuje się tu kino artystyczne. I rzeczywiście: sceny z udziałem siedmiu krasnoludków (w tym wypadku siedmiu karłów-rozbójników) jako żywo przypominają Gilliamowskich Bandytów Czasu, ujęcia dworskie z kolei ewidentnie karmią się wrażliwością Tima Burtona (a przede wszystkim jego Alicji w Krainie Czarów). A po trzecie: całość ma być dynamiczna, pełna nerwu i swoistego wdzięku. I taka właśnie jest.
Co ważne: Singh zachował umiar, w efekcie uniknął (znanej choćby ze wspomnianych Shreków) pułapki mechanicznej, nadużywanej autoparodii. Śnieżka to rzecz wyważona. Są tu na wskroś współczesne wygłupy, ale jest też siła klasycznej baśni, sympatycznie idealistyczny wydźwięk i równie sympatyczni bohaterowie. Akcja dynamicznie gna naprzód, ale nie zamienia się w bezmyślny kalejdoskop przypadkowych zdarzeń itd. W efekcie Mirror mirror spodoba się także najmłodszym widzom.
Oddzielne brawa należą się tu sprytnie grającej na wizerunku starzejącej się piękności Julii Roberts i przezabawnemu w roli dworskiego lizusa Nathanowi Lane. Nie sposób nie pochwalić polskiego dystrybutora, który dał nam możliwość obejrzenia filmu zarówno w wersji zdubbingowanej, jak i oryginalnej z polskimi napisami (jeżeli nie macie naprawdę małych pociech, polecam oczywiście tę drugą). I w tym właśnie tonie można opowiadać o nowej Śnieżce jeszcze długo. Bo wielkie kino to w żadnym wypadku nie jest. Ale Mirror Mirror ma w sobie coś nieodparcie sympatycznego i co najważniejsze: ogląda się go naprawdę wyśmienicie. Polecam!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze