„Aby do mety”, Joanna Kruszewska
MAGDALENA SOŁOWIEJ • dawno temuChociaż od czasów Dziennika Bridget Jones powstało wiele powieści tego typu, to jednak trudno jest dorównać oryginałowi. Pomysł Kruszewskiej jest lekki, przyjemny i mógłby przypaść do gustu amatorom wakacyjnego wypoczynku, ale w powieści brakuje zaskoczenia. Bohaterowie są papierowi, nienaturalni, na siłę wepchani w modny wzorzec serialowych postaci. Nie mówią swoim głosem, lecz typowymi frazesami.
Chociaż od czasów Dziennika Bridget Jones powstało wiele powieści tego typu, to jednak trudno jest dorównać oryginałowi, bo literatura kobieca (o czym autorzy często zapominają) to lektura interesująca i jednocześnie przyjemna, charakteryzująca się dobrym humorem, ciekawą akcją i sprawną narracją. Wprawdzie wykorzystuje znane schematy i motywy, ale daje jednocześnie poczucie tego, że jest w niej coś, co skłonić może do głębszego namysłu i nie pozwoli oderwać się od lektury. Powieść Joanny Kruszewskiej Aby do mety być może została napisana z myślą o czytelnikach, którzy lubią, czytając, umilić sobie czas na plaży lub podczas podróży, ale od intencji do realizacji jest jeszcze długa droga i trzeba mieć anielską cierpliwość, żeby dotrzeć do tytułowej mety wraz z głównymi bohaterami powieści – Mirą, Łukaszem, Ulą i Michałem.
Wydaje się, że wszystko jest na właściwym miejscu. 30 – letnia Mira waha się co do zamążpójścia, bo partner, chociaż dobrze zarabia, nie jest typowym Romeo i raczej lekceważy swą przyszłą wybrankę niż stara się o jej względy. To od razu nasuwa podejrzenia, że musi pojawić się ktoś jeszcze, kto będzie całkowitym przeciwieństwem owego gburowatego Łukasza. Tym sposobem Mira poznaje sympatycznego sąsiada Michała. Epizod, dotyczący podejrzenia o zdradę, wypada dość blado i nieprzekonująco, może dlatego, że bohaterowie przypominają postacie z papieru, a nie bohaterów z krwi i kości. Nawet humor, forsowany na siłę, nie bawi, lecz irytuje.
Czytając powieść Joanny Kruszewskiej mamy przeświadczenie, że pomysły narracyjne z Aby do mety już gdzieś się pojawiły. Brakuje także niezbędnego zaskoczenia. A szkoda, bo pomysł na powieść na pewno był – pomysł lekki, przyjemny, który mógł przypaść do gustu amatorom wakacyjnego wypoczynku. Mira mogłaby być bardziej dynamiczną postacią: przecież tkwi w nieciekawym związku, poszukuje pracy, a na dodatek jej życiowy partner testuje na niej termin ważności buraczków: Boże kochany, nieubłaganie zbliża się chwila, kiedy mamy przysiąc sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską. I to aż do śmierci. Co się z nami tak właściwie dzieje? Nie rozmawiamy prawie ze sobą. Fakt, nie ma na to zbyt wiele czasu, ale wieczory? Zawieruszyło się chyba nasze uskrzydlające uczucie, a może leży gdzieś jeszcze w kącie i czeka na lepsze czasy? Pytanie tylko, czy takie nadejdą, czy czasami coś nam nie przepadło bezpowrotnie? Bohaterowie Kruszewskiej, powtórzmy to raz jeszcze, są papierowi, nienaturalni, na siłę wepchani w modny wzorzec serialowych postaci. Nie mówią swoim głosem, lecz typowymi frazesami, od których stroni dobra literatura. Bridget Jones miała powiedzonka, które chciałoby się cytować, bo słysząc je miało się wrażenie, że dokładnie do nas pasują. W powieści Joanny Kruszewskiej nie ma nic takiego, co by przyciągnęło naszą uwagę, co chciałoby się zapisać i przesłać koleżance w e-mailu z dopiskiem To poprawi ci humor. Niby wszystko jest poprawne, ale przez to sztampowe i nudne. Mira to bohaterka prawie podobna do Bridget Jones, ale „prawie” robi wielką różnicę.
Tworzenie literatury, którą czyta się lekko, na pewno do prostych zadań nie należy, bo to autor powinien nieźle się napocić, by czytelnik miał wrażenie lekkości i płynności tego, co zostało opakowane w format książki. Komizm sytuacyjny i słowny musi zaskakiwać i przede wszystkim wynikać z fabuły. Tymczasem Kruszewska skupia się na słowach, zapominając o samej opowieści. Czekamy na ciekawszą propozycję autorki.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze