"Dwa dni w Paryżu", Julie Delpy
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuLekki, błyskotliwy i zabawny film jest doskonałą i niegłupią rozrywką z narracją, w której nie sposób nie odnaleźć fragmentów własnych doświadczeń. Delpy obnaża odwieczną walkę płci, cały zestaw hipokryzji, póz i masek, jakie często towarzyszą związkom. Naczelnym komicznym samograjem jest także konflikt kultur - wieczna niechęć Amerykanów i Europejczyków. Równie silną stroną filmu jest odarty z sentymentalizmu obraz codziennego życia w związku.
Debiut reżyserski Julie Delpy, reklamowany przez polskiego dystrybutora jako "pełna testosteronu komedia romantyczna, nie tylko dla lejdis". Nietrudno się domyślić — na tak zapowiadany film szedłem jak na przysłowiowe ścięcie. I tutaj duże zaskoczenie — nie jest tak źle. A właściwie jest całkiem nieźle. A nawet bardzo dobrze.
Francuzka Marion (Delpy) i Amerykanin Jack (Goldberg) są parą od dwóch lat. Ona — nieodrodne dziecko Paryża, liberalna, otwarta, do tego klasyczna flirciara. On — równie klasyczny nowojorczyk — neurotyczny hipochondryk, pozujący na demokratę konserwatysta. Jack i Marion postanawiają ożywić atmosferę swojego skażonego już rutyną związku — udają się w podróż do Wenecji. W drodze powrotnej nie mogą ominąć Paryża — to doskonała okazja, by Jack poznał wreszcie swoich przyszłych teściów. I tu zaczynają się problemy. W Paryżu nikt nie mówi po angielsku, panuje tutaj dalece większa niż w Nowym Jorku swoboda obyczajowa, amerykańska kultura traktowana jest co najwyżej pobłażliwie. Wychodzi to wszystko na wierzch już w trakcie pierwszego wspólnego obiadu z rodzicami Marion. Dalej jest znacznie gorzej — Jack poznaje przyjaciół Marion, w tym cały legion jej byłych partnerów.
Dziwny to film. Z jednej strony bardzo pozytywnie zaskakuje, świetnie się go ogląda, wszędzie towarzyszył mu chór pochwał ze strony prasy. Z drugiej strony jest to obraz obarczony bardzo wyraźnym kompromisem. Sama Delpy przyznaje, że od kilku lat poszukiwała sponsora, który sfinansowałby jej — dalece bardziej niż Dwa dni w Paryżu - ambitne zamysły reżyserskie (m.in. film o Elżbiecie Batory). Bez skutku. W tej sytuacji postanowiła zrobić lekki, niskobudżetowy film dla szerokiej widowni. Obraz, który przekona producentów, że w przyszłości warto w nią inwestować.
Trzeba przyznać, że ten swoisty egzamin reżyserski Delpy zdała celująco. Lata pracy z twórcami tej miary co Kieślowski, Godard, Saura czy Jarmusch przyniosły wyraźne efekty. Delpy nie tylko podpatrzyła u mistrzów cały know-how, ale umiała go od razu zastosować. W efekcie Dwa dni w Paryżu to film precyzyjnie skonstruowany, rytmiczny i zabawny. Delpy wyśmienicie prowadzi aktorów, doskonale kontroluje każdy kadr, nasyca film spójną i oryginalną atmosferą. Czuć tutaj rękę kogoś, kto po prostu wie, jak zrobić film, który będzie się dobrze oglądało.
Jeszcze lepiej Delpy radzi sobie z materią scenariusza. Owszem, cała ta historia jest serią sprytnie skleconych ze sobą cytatów. Przede wszystkim z Woody'ego Allena, ale także z Richarda Linklatera, a nawet Godarda. Ale ten miks działa bez zarzutu, a jego efekty są spójne. Reżyserka bierze na celownik kilka schematów i drwi z nich tak ciepło, jak i bezlitośnie. Naczelnym komicznym samograjem będzie w Dwóch dniach w Paryżu konflikt kultur — wieczna, wsparta wzajemnym niezrozumieniem niechęć Amerykanów i Europejczyków. Równie silną stroną filmu jest precyzyjny i odarty z sentymentalizmu obraz codziennego życia w związku. Delpy odcina się od wykreowanego wspólnie z Linklaterem (Przed wschodem słońca) obrazu relacji jako materii wzniosłej, delikatnej i poetycznej. Przeciwnie — w swojej własnej produkcji na każdym kroku przypomina nam o codziennych niezręcznościach. Komu nie zdarzyło się — powiedzmy dosłownie — np. puścić bąka w łóżku? W sytuacji potencjalnie romantycznej oczywiście. Z tego typu zdarzeń Delpy drwi nieustannie, ale zręcznie. Bo mamy tutaj humor rubaszny, wręcz sprośny, ale jednocześnie autorka ani razu nie przekracza granicy dobrego smaku.
Na szczęście i na tym nie koniec. Delpy w lekkiej i zabawnej formie obnaża odwieczną walkę płci, cały zestaw hipokryzji, póz i masek, jakie często towarzyszą związkom. I tak pozująca na liberalną zwolenniczkę wolnych związków Francuzka okaże się w gruncie rzeczy spragnioną stałości szarą myszką, udający demokratę i "luzaka" Amerykanin marzącym o dominacji i wyłączności, konserwatywnym w gruncie rzeczy samcem. A ich związek — grą pozorów i nieustającą walką o dominację.
Skoro tyle pochwał, czemu w tle tej recenzji czai się "jedno małe ale"? Ano dlatego, że za imponującą, precyzyjną, błyskotliwą, ale nieprzeładowaną konstrukcją Dwóch dni w Paryżu nie kryje się absolutnie nic więcej. Póki Delpy w nieco paradokumentalny sposób demonstruje absurd męsko-damskich relacji, jest naprawdę wyśmienicie. I na tym powinna poprzestać. Niestety w finale reżyserka podejmuje próbę, tak bardzo lubianej przez współczesnych dramaturgów i scenarzystów, analizy pokolenia obecnych trzydziestoparolatków. Chce zrozumieć i wytłumaczyć, czemu kilkuletnie konkubinaty wypierają dziś małżeństwa, czemu związki młodych Europejczyków kończą się najczęściej (jak mówią statystyki) po dwóch latach, czemu socjolodzy piszą o pokoleniu singli, generacji samotnych itd. I na tym polu Delpy ponosi klęskę. Póki portretuje, jest świeża i błyskotliwa, kiedy chce tłumaczyć i wyjaśniać, okazuje się, że odpowiedzi na stawiane przez siebie pytania po prostu nie zna. A i nie posiada intuicyjnego i empatycznego wglądu w naturę współczesności, jaką ma np. Petr Zelenka.
Żeby wszystko było jasne — bez wahania polecam ten film. Lekki, błyskotliwy i zabawny jest doskonałą rozrywką. W dodatku rozrywką niegłupią, narracją w której nie sposób nie odnaleźć fragmentów własnych doświadczeń. Ja jednak z niecierpliwością czekam na więcej, tzn. na kolejny, nie obarczony już kompromisem autorski film Julie Delpy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze