"Człowiek pies", reż. Louis Leterrier
WOJCIECH ZEMBATY • dawno temuNi pies, ni wydra. Luc Besson, czołowy wyrobnik kina francuskiego usiłował – najwyraźniej - powtórzyć sukces Leona Zawodowca. Zrealizować brutalny, mocny film, o melodramatycznej sile rażenia. Z miernym skutkiem. Człowiek pies to niekonsekwentna, sentymentalna i ćwierć inteligentna bajeczka o osobniku chowanym na bullterriera. Wygimnastykowany Danny (Jet Li) wegetuje, jak byle łańcuchowy Burek i posłusznie spełnia kryminalne rozkazy swego pana.
Ni pies, ni wydra. Luc Besson, czołowy wyrobnik kina francuskiego usiłował – najwyraźniej — powtórzyć sukces Leona Zawodowca. Zrealizować brutalny, mocny film, o melodramatycznej sile rażenia. Z miernym skutkiem. Człowiek pies to niekonsekwentna, sentymentalna i ćwierć inteligentna bajeczka o osobniku chowanym na bullterriera. Wygimnastykowany Danny (Jet Li) wegetuje, jak byle łańcuchowy Burek i posłusznie spełnia kryminalne rozkazy swego pana. (Kung fu się chyba nie uczył, to jakiś genetyczny supertalent.) Ta antysielanka skończy się, gdy na jego drodze pojawi się wrażliwy stroiciel fortepianów z pedagogicznym zacięciem…
Ten film przypomina mi odgrzewaną drugi raz mrożonkę. Cuchnie tandetą, podszywając się przy tym pod coś wartościowego. Aktorzy bezczelnie powielają swoje znakomite i osławione kreacje. Bob Hoskins jest wybitnie niesympatyczny, zaś Morgan Freeman gra starego, mądrego Murzyna, raz jeszcze powtarzając rolę z Za wszelką cenę, czy Wożąc pannę Daisy. Tyle, że mądrości, którymi raczy człowieka psa, są idiotycznie sztampowe.
Właśnie „humanistyczne” sekwencje filmu są najtrudniejsze do przebrnięcia, bowiem obrażają widza posądzeniem o pełen debilizm. Wynika z nich tyle, że Mozart jest cacy, a zabijanie ludzi be. Należy słuchać Mozarta. Besson zdaje się zapominać o Mechanicznej pomarańczy, albo nawet o własnym Leonie, gdzie Gary Oldman właśnie Mozartem się przed rzezią raczył. A może Besson chciał Mozarta w ten sposób przeprosić?
Główny bohater wpisuje się w stary motyw edukowanej człekobestii, trochę w stylu Tarzana, Mowgliego i Kaspera Hausera. Uczy się najprostszych rzeczy. Gotuje, spożywa lody i słucha muzyki oraz, jakżeby inaczej, odtwarza bolesne traumy z dzieciństwa. Wypada to wszystko tak, jak pomieszanie Johny’ego Woo z Domowym przedszkolem. Jednak to, co Azjatom uchodzi w kinie na sucho – mianowicie pomieszanie ekstremalnej jatki z emocjonalnym patosem – tym razem zupełnie nie działa. Nawet mordobić (nader efektownych) jest za mało, żeby mogły przegnać niemiłosierną nudę.
Przezabawna jest w tym potworku scenografia. Gladiatorzy z nielegalnego ringu ubierają się trochę tak, jak uczestnicy parad gejowskich z wyzwolonego Hamburga. Lateks, skóra, te wspaniałe sprawy. Najwyraźniej twórcy zapragnęli wytyczać szlaki trendów, albo przynajmniej być na czasie. Z kolei szeregowi przeciwnicy Danny’ego podczas ostatniej bijatyki to groźne punki, rodem z archaicznych gier video. Reżyser ożywia tym samym prastary mit, do dziś pokutujący w popkulturze, jakoby typowi „żołnierze” ulicznych gangów przypominali wyglądem załogi z Jarocina. Chciałbym kiedyś coś takiego zobaczyć w realu!
Aż trudno uwierzyć, że ten sam filmowiec ma na swoim koncie Wielki Błękit, czy nawet Taxi. Ale takie są fakty. Tym gorzej dla niego.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze