"Elegia", Isabel Coixet
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuIsabel Coixet podarowała widzom jeden z najpiękniejszych filmów o miłości i najlepszy film w jej karierze. Przejmująco prawdziwy, szczery, zadający mnóstwo niewygodnych pytań i omijający szerokim łukiem wszystkie klisze, jakimi obrosła kinematografia mierząca się z tematem uczuć. Mamy do czynienia z jednym z najbardziej niebanalnych i nieoczywistych obrazów o uczuciach, jakie w ogóle powstały.
Szedłem na ten film wyposażony w cały zestaw obaw i wątpliwości. Historia miłości podstarzałego profesora i młodziutkiej studentki — bądźmy szczerzy, ileż razy opowiadano nam już tę historię? Do tego ją gra jedna z najpiękniejszych aktorek świata — Penelope Cruz. Jego — wiekowy, ale wciąż atrakcyjny i niebywale charyzmatyczny Ben Kingsley. A więc szykuje się przeestetyzowana opowieść o pseudoproblemach będąca jedynie pretekstem do ukazania wdzięków raz po raz apetycznie roznegliżowanej Penelope Cruz. Po obejrzeniu Elegii, z radością a nawet odrobiną wzruszenia, odszczekuję wszystko. Isabel Coixet podarowała widzom jeden z najpiękniejszych filmów o miłości, jakie w ogóle oglądałem. Przejmująco prawdziwy, szczery, zadający mnóstwo niewygodnych pytań i przede wszystkim omijający szerokim łukiem wszystkie banały, klisze i schematy, jakimi obrosła kinematografia mierząca się z tematem uczuć.
David Kepesh (Ben Kingsley) to nieodrodne dziecię pokolenia '68. Hedonista, kobieciarz, zakochany w niezależności i całkowitej swobodzie intelektualista, wykładowca i krytyk sztuki, autor głośnej książki o źródłach amerykańskiego hedonizmu. Wolny czas wypełniają mu dyskusje z reprezentującym dokładnie ten sam światopogląd poetą Georgem O'Hearnem (Dennis Hopper) i — oczywiście — kolejne romanse ze studentkami. A że na seminaria Kepesha walą tłumy wpatrzonej w teoretyka hedonizmu młodzieży, wydaje się, że nic nie zagraża jego wygodnemu, zbudowanemu w oparciu o dystans i świadome smakowanie przyjemności życiu. Do czasu, kiedy na zajęciach pojawia się zjawiskowa Consuela Castillo (Penelope Cruz). Stary wyga dostrzega w młodej dziewczynie ucieleśnienie własnego ideału piękna, szybko zdobywa jej względy. I tu zaczynają się problemy. Consuela nie tylko przypomni Kepeshowi o dawno zapomnianych, trudnych aspektach uczuć. Spotkanie z nią zburzy cały, pieczołowicie budowany przez lata światopogląd profesora. I jak to w życiu bywa — bardzo wiele rzeczy Kepesh zrozumie na nowo zbyt późno.
Powiem szczerze — recenzowanie Elegii mija się z celem. To film o miłości. Streszczanie go, analizowanie, pisanie, o czym to jest, musi opierać się na skróconych hasłach, które sugerują banał. A mamy do czynienia z jednym z najbardziej niebanalnych i nieoczywistych obrazów o uczuciach, jakie w ogóle powstały. To, co jest — chwilami naprawdę porażającą — siłą tej produkcji, to niezwykła uniwersalność pokazanych tutaj sytuacji. Romans, dla którego przeszkodą jest różnica wieku, to jedynie pretekst, by w zadziwiająco pełny, kompleksowy i wyczerpujący sposób opowiedzieć o wszystkich zagrożeniach, jakie niosą czasy późnej nowoczesności. A więc mamy tu wyzutą z jakiegokolwiek banału analizę lęku przed bliskością, analizę wolności pojmowanej jako niezależność za wszelką cenę, nacechowanego świadomością hedonizmu, niechęci do tworzenia stałych relacji, odruchowego odrzucania odpowiedzialności. Zasygnalizowane przeze mnie zagadnienia to jedynie wierzchołek góry lodowej. Elegia zadziwia z jednej strony pojemnością tematyczną, z drugiej — niezwykłą prostotą. Coixet na każdym kroku serwuje widzowi najzwyklejsze, po tysiąckroć oglądane i przeżywane sytuacje. Nie udziwnia, skupia uwagę na człowieku, jego lękach i emocjach. Osiąga efekt porażającego autentyzmu. Z tym filmem po prostu nie sposób się nie utożsamiać.
Z czego to wynika? Na pewno ze spotkania (i syntezy) dwóch całkowicie różnych wrażliwości. Elegia to ekranizacja powieści Philipa Rotha Konające zwierzę. A Roth to pisarz bezwzględnie penetrujący najmroczniejsze strony ludzkiej psychiki. Według jego filozofii tym, co determinuje i definiuje współczesnego człowieka, są: agresja, nienasycenie, seksualność i przemijanie. Hiszpańska reżyserka Isabel Coixet (Życie ukryte w słowach) odczytuje prozę Rotha przez pryzmat kobiecej wrażliwości, co paradoksalnie wzmacnia autentyzm całej opowieści. Coixet nie neguje stawianych przez Rotha diagnoz, ale — dzięki typowo kobiecej empatii i inteligencji emocjonalnej — stara się dociec, czemu tak jest. Stawia na analizę emocji, uczuć i leków. Zestawiając dwie tak różne percepcje, Elegia osiąga pełnię, uderza w najprawdziwsze tony, porzucając gdzieś po drodze banał, schemat i odwieczny konflikt męsko-damskich racji.
Nie sposób nie wspomnieć także o perfekcyjnej realizacji, jaką może pochwalić się Elegia. Zbyt wiele miejsca zajęłoby wymienienie wszystkich nominowanych i nagradzanych, którzy wzięli udział w tej produkcji. To, co zaskakuje, to niezwykle spójne efekty ich pracy. Scenografowie, oświetleniowcy, kostiumolodzy, operatorzy — wszyscy utytułowani, ale na szczęście nikt tutaj nie pręży muskułów, nikt nie próbuje odcisnąć na filmie swojego piętna. Wszyscy oni są niewidzialni, subtelnie i dyskretnie budują świat Elegii tak, by służył wiarygodności samej historii.
No i aktorstwo — mamy tu do czynienia z prawdziwym koncertem wielkich osobowości. Głównie dzięki temu, że każde z pojawiających się tak zwanych wielkich nazwisk dostaje jakąś szansę. Ben Kingsley — podstarzały mistrz kina — doskonale czuje, że być może po raz ostatni wciela się w postać współczesnego Casanovy. Jego czas na granie takich ról nieubłaganie mija. W efekcie Kingsley daje z siebie wszystko, ofiarowuje widzom przejmujący obraz człowieka, któremu rozsypuje się pieczołowicie przez lata budowana maska. Wisienką na torcie jest tutaj udział Dennisa Hoppera. Ten niezwykle wszechstronny aktor miał swoistego pecha, grał przeróżne postacie, ale w naprawdę wielkich filmach zawsze był psychopatą, sadystą, mordercą, paranoikiem itd. Coixet napisała dla niego rolę niezaprzeczalnie sympatyczną, ciepłą i ludzką. Z tego zadania Hopper wywiązał się brawurowo. Jego George O'Hearn wnosi do filmu wściekłą energię, symbolizuje radość życia. Ale i tak cały obraz kradnie dla siebie Penelope Cruz — piękna jak nigdy dotąd (głównie za sprawą rezygnacji z pokrywającego wszelkie niedoskonałości makijażu), gra tak, jakby chciała tą jedną rolą uświadomić całemu męskiemu światu, że prawdziwe piękno tkwi głębiej, gdzieś poza estetyką, fizycznością i seksualnością.
Reasumując — majstersztyk. Stanowczo najlepszy film w karierze Isabel Coixet. Niezwykłe przeżycie, a obecność w kinie obowiązkowa.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze