Szedłem na ten film wyposażony w cały zestaw obaw i wątpliwości. Historia miłości podstarzałego profesora i młodziutkiej studentki - bądźmy szczerzy, ileż razy opowiadano nam już tę historię? Do tego ją gra jedna z najpiękniejszych aktorek świata - Penelope Cruz. Jego - wiekowy, ale wciąż atrakcyjny i niebywale charyzmatyczny Ben Kingsley. A więc szykuje się przeestetyzowana opowieść o pseudoproblemach będąca jedynie pretekstem do ukazania wdzięków raz po raz apetycznie roznegliżowanej Penelope Cruz. Po obejrzeniu Elegii, z radością a nawet odrobiną wzruszenia, odszczekuję wszystko. Isabel Coixet podarowała widzom jeden z najpiękniejszych filmów o miłości, jakie w ogóle oglądałem. Przejmująco prawdziwy, szczery, zadający mnóstwo niewygodnych pytań i przede wszystkim omijający szerokim łukiem wszystkie banały, klisze i schematy, jakimi obrosła kinematografia mierząca się z tematem uczuć.
Z czego to wynika? Na pewno ze spotkania (i syntezy) dwóch całkowicie różnych wrażliwości. Elegia to ekranizacja powieści Philipa Rotha Konające zwierzę. A Roth to pisarz bezwzględnie penetrujący najmroczniejsze strony ludzkiej psychiki. Według jego filozofii tym, co determinuje i definiuje współczesnego człowieka, są: agresja, nienasycenie, seksualność i przemijanie. Hiszpańska reżyserka Isabel Coixet (Życie ukryte w słowach) odczytuje prozę Rotha przez pryzmat kobiecej wrażliwości, co paradoksalnie wzmacnia autentyzm całej opowieści. Coixet nie neguje stawianych przez Rotha diagnoz, ale - dzięki typowo kobiecej empatii i inteligencji emocjonalnej - stara się dociec, czemu tak jest. Stawia na analizę emocji, uczuć i leków. Zestawiając dwie tak różne percepcje, Elegia osiąga pełnię, uderza w najprawdziwsze tony, porzucając gdzieś po drodze banał, schemat i odwieczny konflikt męsko-damskich racji.
Nie sposób nie wspomnieć także o perfekcyjnej realizacji, jaką może pochwalić się Elegia. Zbyt wiele miejsca zajęłoby wymienienie wszystkich nominowanych i nagradzanych, którzy wzięli udział w tej produkcji. To, co zaskakuje, to niezwykle spójne efekty ich pracy. Scenografowie, oświetleniowcy, kostiumolodzy, operatorzy - wszyscy utytułowani, ale na szczęście nikt tutaj nie pręży muskułów, nikt nie próbuje odcisnąć na filmie swojego piętna. Wszyscy oni są niewidzialni, subtelnie i dyskretnie budują świat Elegii tak, by służył wiarygodności samej historii.
No i aktorstwo - mamy tu do czynienia z prawdziwym koncertem wielkich osobowości. Głównie dzięki temu, że każde z pojawiających się tak zwanych wielkich nazwisk dostaje jakąś szansę. Ben Kingsley - podstarzały mistrz kina - doskonale czuje, że być może po raz ostatni wciela się w postać współczesnego Casanovy. Jego czas na granie takich ról nieubłaganie mija. W efekcie Kingsley daje z siebie wszystko, ofiarowuje widzom przejmujący obraz człowieka, któremu rozsypuje się pieczołowicie przez lata budowana maska. Wisienką na torcie jest tutaj udział Dennisa Hoppera. Ten niezwykle wszechstronny aktor miał swoistego pecha, grał przeróżne postacie, ale w naprawdę wielkich filmach zawsze był psychopatą, sadystą, mordercą, paranoikiem itd. Coixet napisała dla niego rolę niezaprzeczalnie sympatyczną, ciepłą i ludzką. Z tego zadania Hopper wywiązał się brawurowo. Jego George O'Hearn wnosi do filmu wściekłą energię, symbolizuje radość życia. Ale i tak cały obraz kradnie dla siebie Penelope Cruz - piękna jak nigdy dotąd (głównie za sprawą rezygnacji z pokrywającego wszelkie niedoskonałości makijażu), gra tak, jakby chciała tą jedną rolą uświadomić całemu męskiemu światu, że prawdziwe piękno tkwi głębiej, gdzieś poza estetyką, fizycznością i seksualnością.
Reasumując - majstersztyk. Stanowczo najlepszy film w karierze Isabel Coixet. Niezwykłe przeżycie, a obecność w kinie obowiązkowa.