Panowie opowiadają o zabijaniu jak o pracy. Ten termin pojawia się niesłychanie często. Dobra praca. Efektywna praca. Człowiek pracą zmęczony. Mówimy sobie przy piwku, jak to minął dzień w pracy. Gdyby zamienić niektóre słowa, moglibyśmy odnieść wrażenie, że opowiadają o karczowaniu pola. Niekiedy wspominają oczy zabijanych, zwłaszcza, jeśli trafili na byłego przyjaciela. Czasem zastanawiają się, dlaczego do tego doszło, ale przecież wszyscy tak robili. Skarżą się na nieprzyjemne sny i warunki panujące w więzieniu. Każdy zastanawia się, co zrobi, kiedy wyjdzie na wolność – wyroki, prócz jednego, nie są wysokie. Chcą wrócić na swoje parcele, do żon, lub planują znaleźć sobie żony. Sprawiają wrażenie dobrych ludzi, którzy znaleźli się w złym czasie i miejscu.
Najbardziej wstrząsa nie tyle sam fakt metodycznego, rozpisanego na wiele tygodni mordowania (Hatzfeld oszczędza szczegółów, pozostawiając je wyobraźni czytelnika), lecz tło. Jeden ze skazanych wspomina swoją żonę, która suszyła mu głowę, kiedy opuścił się w zabijaniu i plądrowaniu, wskutek czego wracał do domu z pustymi rękoma. Żony morderców wyraźnie cieszyły się z tego, co nastąpiło. Mogły uwolnić się od niewdzięcznej i żmudnej pracy w polu, zajęły się upłynnianiem szabrowanego majątku (a zwłaszcza blach kryjących dachy, które pełnią w Rwandzie funkcję waluty pomocniczej), najeść się do syta i bawić wieczorami. Dodajmy do tego dzieci, uczone zabijania, a obraz będzie pełen.
Jean Hatzfeld słusznie zauważa, że każdej formie ludobójstwa towarzyszy pewien rodzaj szlachetności, ujawnia się furtka, przez którą wpada odrobina światła. Można tutaj wymienić ludzi ukrywających Żydów podczas II wojny światowej, z narażeniem swojego życia. Więźniowie obozów koncentracyjnych wspominali nielicznych, życzliwych im strażników. Ktoś pomagał Kurdom rżniętym w Turcji. Ludzkie odruchy pojawiały się podczas masakr w Kambodży i za najczarniejszego Stalina. Rwanda pozostaje od tego wolna, powstał system zmuszający wszystkich do uczestniczenia w zbiorowym mordowaniu. Kto nie chciał, ryzykował życiem bliskich. Znamienne są przypadki mężczyzn Hutu żonatych z Tutsi. Chcąc je ocalić, wykazywali się szczególnym zaangażowaniem podczas „pracy” na bagnach. Zawodnicy jednej drużyny piłkarskiej zabijali kolegów z boiska bez zmrużenia oka. Gdyby jeszcze cała ta inicjatywa wynikła z jakichś zwyczajów plemiennych, była pochodną dzikości, można by to znieść. Ale jeden lud rolniczy mordował drugi, podpuszczony przez miejscowych inteligentów: lekarzy, nauczycieli, naukowców.
A teraz będzie osobiście. Obejrzałem w życiu może i tysiąc horrorów, przeczytałem ogromną ilość książek, których tematem jest przemoc. Sam kilka takich napisałem. Można więc powiedzieć, że niezdrowo fascynuję się okrucieństwem i dobrze mi z tym. Nie chodzi nawet o to, że niepokój, wstręt, złość towarzyszy lekturze Sezonu maczet, ale nie ustępuje długo po zamknięciu ostatniej strony. Po raz pierwszy – od czasu Jakbyś kamień jadła Tochmana – miałem głęboką nadzieję, że autor koloryzuje, dopowiada, po prostu zmyśla, że to nie może być prawda.